„W życiu tak czasem jest, że opłacają się porażki” – ze Stefanem Truszczyńskim, legendarnym dziennikarzem, prezenterem telewizyjnym i reporterem wojennym rozmawia Tomasz Kwiatek
Na ilu wojnach Pan był?
Byłem na kilku, trochę jeździłem. Byłem korespondentem wojennym w Egipcie w 1968 roku i dwa razy w Chorwacji podczas wojny na Bałkanach. W sumie to tak dużo nie jeździłem, moja kariera to osiem lat w „Sztandarze Młodych” [w latach 1965-1973 – przyp. TK] i potem już w telewizji z przerwami bo oczywiście kilka razy byłem wywalany, a 13 grudnia 1981 r. to sam odszedłem. Po wprowadzeniu stanu wojennego musiałem przejść weryfikację. Byłem wtedy zastępcą Mariusza Waltera „Studia – 2”. Ponieważ byłem najwyżej w hierarchii, to mnie pierwszego wzięli no i „dzień dobry, „dzień dobry”, wiceprezes TVP zaczął mnie chwalić, siedzę, siedzę, a już byłem taki naładowany i gdy padło pytanie, „no to może będzie pan pracował, bo to, bo tamto”. Po pewnej ciszy, mówię no dobrze ale mam tylko dwa warunki – „jakie, jakie” – wypuścić internowanych i odwołać stan wojenny. No to jak się na mnie rzucili: „no co pan sobie żarty robi?”. Ostatecznie zostałem zwolniony przez prezesa Władysława Loranca. Utrzymywałem rodzinę zarabiając jako zaopatrzeniowiec, kierowca, pracownik firm polonijnych – m.in. przygotowując dokumentację i scenariusze dla Komsuprodu [późniejsze ITI – przyp. TK]. Pracowałem też w Hamburgu. W październiku 1989 r. wróciłem do TVP, a Andrzej Drawicz – prezes TVP powierzył mi kierowanie Warszawskim Ośrodkiem Telewizyjnym – regionalną stacją obejmującą 11 województw północno-wschodniej Polski. Przemierzyłem z pięcioosobową ekipą pół świata robiąc filmy dokumentalne.
Zawsze chciał być Pan dziennikarzem?
Moja młodość jest związana z Trójmiastem, bo tam się uczyłem, ale po szkole średniej pojechałem do Warszawy, bo wiedziałem, że w domu nie wytrzymam, na polonistykę. Powiedziałem wtedy, że będę dziennikarzem – tak chlapnąłem sobie i potem już uparcie to mówiłem. Przyjęli mnie na tą polonistykę „psim swędem”, bo za dużo to nie wiedziałem, ale było tak na egzaminie, że nagle profesor, a siedziały tam też jakieś baby i tak patrzyły na mnie jakoś dziwnie jak jąkałem się udzielając odpowiedzi, wziął moją pracę – bo najpierw trzeba było napisać pracę, a potem dopiero był egzamin ustny – i zaczął czytać i te baby też to zauważyły i pomyślały co jest kurna, czy profesor przyszedł je kontrolować? A pracę napisałem o Erich Maria Remarque, ale nie znane książki jak „Łuk Triumfalny”, tylko o jego ostatniej książce „Życie na kredyt”, a była to historia miłosna kierowcy rajdowego i arystokratki, która była drukowana w odcinkach w „Głosie Wybrzeża”. Ja to sobie wycinałem bo mnie wciągnęło, a ja zawsze dużo czytałem, a Erich Maria Remarque to był dla mnie ktoś, i jak dostałem ten temat pracy na egzaminie to mi to błysnęło.
I wszystko Pan wiedział?
I zasuwałem na tym egzaminie, mądrze, czy niemądrze, a tu nagle profesor dorwał informacje o książce, której nie znał i to go zainteresowało. I te baby jak zobaczyły, że profesor czyta i kiwa głową, to one zaczęły mnie traktować coraz lżej, coraz lżej i na koniec dały mi jakieś super stopnie i dlatego się dostałem. A potem się ożeniłem, miałem dziecko, musiałem pracować i poszedłem do „Sztandaru Młodych”.
A pierwsza wojna, na której Pan był?
Tak naprawdę, to ta Chorwacja była najważniejsza. Wtedy mnie wyrzucili z telewizji. Premier Jan Krzysztof Bielecki mianował Zaorskiego, a ten nie wiedział co ze mną zrobić, czy mnie przywrócić na stanowisko i mnie zawołał. Gdy byłem w gabinecie zauważyłem, że on coś kręci: – „Tak pan tu, tak, oczywiście, i takie tam ble ble ble”. Zdenerwowałem się i mówię: – „Ma Pan jakiś pomysł na mnie, czy nie?”. On się zapowietrzył: – „Haaaaa, eeeeeeeee”. To ja mówię: – „Dobra, to ja mam tu samochód i jadę do Chorwacji”. – „Tak?” i jak się ucieszył, że ma mnie z głowy. Jak wróciłem, to zostałem tym dyrektorem „Jedynki”. Potem najbardziej zaszkodził mi Walendziak, który wszczął śledztwo przeciwko mnie, szukali osiem miesięcy ale niczego nie znaleźli. Potem mi wysłali zwolnienie na zasadzie porozumienia stron, a potem się dowiedziałem od Jacka Kurskiego, że widział jakiś list na mnie, ale nie chciał mi powiedzieć co to było. Ja chciałem się dowiedzieć o co jestem oskarżony i najpierw czekałem na wynik tego śledztwa, a potem spotkała się ze mną taka ośmioosobowa grupa i tak mnie wałkowali, i pytali a umowa numer 7, 8, 9 itd. a ja mówię na to – „a numer pańskiego buta”. Część komisji mnie popierała i całe to oskarżenie zakończyło się niczym, ale ja nie wytrzymałem trzasnąłem drzwiami i zacząłem pracować prywatnie w Gdańsku, Katowicach, Krakowie.
A wracając do Chorwacji?
Jak zaczęła się wojna na Bałkanach, to ta Chorwacja zaczęła mi chodzić po głowie.
Dlaczego Pan się zdecydował tam pojechać? Pan sam na ochotnika to zaproponował?
Tak ja sam. Wtedy to była bomba. Te tanki szły już na Słowenię, i poważnie o tym zacząłem myśleć i jak ten Zaorski tak mi zaczął kręcić, to chlapnąłem o tej Chorwacji, a ten się ucieszył i od razu się zapytał o pieniądze, no to ja mówię: -„Tak?”. Walnąłem ileś tysięcy dolarów, że chcę oczywiście w gotówce, bo o żadnych fakturach, czy przelewach na wojnie nie ma mowy. On pyta: – „A na ile?”. Ja mówię – „No nie wiem, miesiąc, trzy tygodnie”. On do mnie: – „A może na dwa miesiące?”. On się chciał mnie pozbyć, chciał się pozbyć problemu bo nie wiedział kto mnie popiera, czy mnie popiera ten, czy ten, musiał to wszystko sprawdzić, prawda. No to pojechałem, a jak wróciłem to już Gugała był dyrektorem, a potem mi dali warszawski ośrodek telewizyjny i znów byłem tam ileś lat.
A jak Pan wspomina tę Chorwację po latach?
No to było niesamowite przeżycie. Miałem dwóch facetów – operatora i dźwiękowca nota bene dźwiękowiec myślał, że jedzie na Słowację i była z tym cały cyrk, no ale jak zobaczył pieniądze, to mimo strachu pojechał. Źle potem znosił to napięcie i sobie rąbał po kielichu. Przed wyjazdem, a było to zimą, pojechałem na Jasną Górę przed obraz Matki Bożej i miałem taką jakąś podnietę, że jadę na wojnę.
Musiał Pan załatwić jakieś formalności?
Tak. Miałem wszystkie papiery, zgodę na wjazd na front, a na linię frontu bardzo trudno się dostać, bo nawet jak się ma wszystkie papiery, to sprawdzają. Jak ja pojechałem, to było początkowe stadium wojny, jeszcze nie było takich makabrycznych zbrodni, a przynajmniej świat o tym nie wiedział. Ale już jak jechałem w nocy przez palącą się wioskę, widziałem palące się kury, świnie, drzewa to było straszne. Ale najgorsi byli pijani żołnierze na różnych posterunkach.
Po stronie chorwackiej?
Tak, ja byłem po tej stronie. No właśnie, człowiek, który jest wysyłany na front nie może być tu i tu prawda. No można pojechać z jednej strony i próbować się przedostać na drugą, ale jest to bardzo niebezpieczne.
Pan był zaangażowany emocjonalnie po stronie chorwackiej?
No w tej Warszawie mówili, że widać, że jestem zaangażowany po jednej stronie, ale ja uważałem, że nie, że jestem obiektywny. Ale większość zdjęć, które miałem, to były ze strony chorwackiej, ale siłą rzeczy takie wrażenie można było odnieść.
Czyli był Pan zaangażowany?
Byłem zaangażowany. Była wojna, a ja byłem nastawiony anty wojennie, a moim zadaniem było pokazanie jak okropna jest wojna, każda wojna i jak cierpią ludzie, cywile, co się dzieje z dobytkiem. Jak to zrozumiałem, to pod tyk kontem zrobiłem te sześć filmów 30 – minutowych, wywiad z ministrem spraw zagranicznych i Dubrownika po bombardowaniu.
Był Pan w Dubrowniku?
Udało mi się z innymi korespondentami przedostać statkiem do Dubrownika dzień po bombardowaniu. A jeszcze było tak, że flota na morzu była serbska, to była wtedy Jugosławia i oni nas ciągle zatrzymywali i kazali stać – to trwało chyba ze trzy dni i dwie noce, i to było najgorsze bo nie wiadomo było co z nami zrobią. Ale ja się znalazłem w takim doborowym towarzystwie znanych BBC, CNN-enów, dziennikarzy, których wiadomo był, że nie ruszą, bo jakby ruszyli CNN, czy BBC, to by się od razu na całym świecie taki krzyk podniósł, bo o mnie to by się nikt nie upomniał (śmiech).
Rozmawiał Pan z nimi po angielsku?
Oczywiście i po rosyjsku. I w tym Dubrowniku to było niesamowite, bo nikt się nie spodziewał, że będą strzelać do Dubrownika.
Miasto się broniło?
Nikt się nie bronił. Zaczęli nagle walić z dział, z morza, nie ostrzegli i walili po dachach. 400 udokumentowanych miejsc uderzenia pocisków ja mam naniesionych na plan. Zrobiłem też oczywiście dużo zdjęć.
Operator kręcił. Ja kombinowałem scenariusze aby wybierać potem, ale dużo rzeczy przynosiło życie jak np. ten Dubrownik, który w ogóle nie by w planach. Ja uważam, że dużo się nam udało. Wszystkie filmy były pokazane w dobrym czasie w telewizji, a gdy przyszedł Gugała, to trochę te reportaże przesuwał w czasie na godzinę 22.00. Byłem wściekły, no ale i tak dużo udało się zrobić, dostałem nagrody, to śmo.
A jak pan sobie radził na wojnie?
Każdy z nas radził sobie jak potrafił. Dźwiękowiec popijał, ale robotę wykonywał świetnie więc się go nie czepiałem, ale prowadzić samochodu nie mógł. Więc ja dzień w dzień gdzieś tam latałem i jeździłem, a jak dostałem się na statek, to samochód zostawiłem. Dużo było takich fantastycznych rzeczy.
Udało się Panu być w Mostarze?
Nie, nie, nie. Byłem w Krainie, Lipikiem, gdzie przeżyłem ostrzał. Nas było trzech, a pięciu miałem Chorwatów do obstawy z długą bronią. Front przechodził dołem doliny, a Serbowie byli za wzgórzami i mieli dobry punkt obserwacyjny. Policzyli więc nas. Ja zobaczyłem na wzgórzu kapliczkę, która była uszkodzona i przyszło mi do głowy aby nagrać tam rozmowę z miejscowych Chorwatem i nikt nie zaprotestował, bo to byli tacy zwykli żołnierze, nie było z nami żadnego oficera i i było wszystko jedno. Pobiegliśmy do tej kapliczki i jak przebiegaliśmy te ostatnie 100 czy 200 metrów w takim otwartym terenie, to tamci nas policzyli i wiedzieli, że zaraz będziemy schodzić i się naszykowali. Dotarło do mnie, że jest to moment ryzykowny, ale musieliśmy wrócić więc zaczęliśmy przebiegać pojedynczo, no to była cisza. W pewnym momencie za takim rowem przy drodze jak już cieszyliśmy się, to walnęli dużym pociskiem o sporej wartości, ale na szczęście pocisk się rozwalił za wzgórzem i odczuliśmy jedynie wstrząs terenu i wpadliśmy w błoto, a jeden z żołnierzy lufą kałasznikowa rozciął sobie policzek upadając. Krew się lała. Potem trzeba było wyjść z tego, wyjechać i też byliśmy pod ostrzałem.
A nie bał się pan zaminowanych pól? Niedawno byłem w Chorwacji i widziałem sporo jeszcze terenów zaminowanych?
Taki miałem przypadek, już nie pamiętam czy to było w Krainie. Dowódcą odcinka był Serb, który walczył po stronie Chorwatów. Ja mówię, to fantastyczne. Szukaliśmy go i w końcu przeszedł 2-metrowy facet, rozmawiałem z nim po rosyjsku, zacząłem nagrywać i pytam, dlaczego Serb walczy po stronie Chorwacji? A on na to: – „Bo tu jest mój dom”.
I mu pozwolono?
To był facet!, gdyby pan go zobaczył, to był gigant! I nagle zobaczyłem widok szkoły, w której wylatywały kartki z okien. Powiedziałem, że chcę tam pójść to sfilmować. A on mi na to – „ale tam są miny, chcecie tam stanąć?”. Ja mówię tak, tam to zrobimy, bo ta firana będzie ci leciała po twarzy i on zgodził się. Poszliśmy, on szedł pierwszy i powiedział, że mamy iść za nim i stawiać nogi dokładnie tam, gdzie on. Idzie, idzie, za nim operator, potem ja i dźwiękowiec. W pewnym momencie Serb się obraca i krzyczy po rosyjsku, że mieliśmy iść tak jak on.
Dźwiękowiec zaczął krzyczeć: „co on powiedział, co on powiedział?”. Zaczęliśmy przeklinać, j mówię zdenerwowany uważaj gdzie stawiasz nogi baranie. Wtenczas operator się obraca – a niósł bardzo ciężki sprzęt, nie to co teraz – i mówi: „Zdzisiu przestań histeryzować, bo wybuchnie coś i narobimy im kłopotu”. Nie to że nogę urwie czy coś tam większe, tylko narobimy im tym żołnierzom kłopotu. Ja myślałem, że skonam ze śmiechu. Nie myślał o tym, że urwie nam nogę, tylko, że narobimy im kłopotu. Tamten się zamknął i mnie opieprzył łagodnie. Był to facet, który wszędzie zawsze szedł.
Jak długo był Pan korespondentem z Chorwacji?
Tak ponad 3 tygodnie, w granicach miesiąca doliczając dojazdy. Musiałbym sprawdzić dokładnie.
Nie miał Pan wrażenia, że ten konflikt był tak jednostronnie pokazywany? Chorwaci dobrzy, Serbowie źli?
Ja uważałem, że zaatakowała strona Serbska, puściła czołgi na Lubjanę, Słowenię i one zostały zatrzymane na terenie Chorwacji. Wtedy wywiązała się ta wojna z Chorwacją a Słowenia w zasadzie nie doświadczyła tego. Potem to była makabra i jeszcze te religijne tło. Chorwaci zawsze chcieli się odłączyć. Zresztą, Chorwaci mieli lepiej bo mają Dalmację, z której mieli dochód – i do dziś mają. Mało osób pamięta ale sam Tito był z pochodzenia Chorwatem, a jego żona jeszcze żyje.
Jak oglądało się telewizję w tamtym czasie, to było widać, że rację w tym konflikcie mają Chorwaci, Serbów przedstawiano jedynie jako złoczyńców?
To zależało od naszych korespondentów. Myśmy tam mieli różnych ludzi z Belgradu. Nie wszystko mi się podobało. Niektórzy starali się nie definiować tutaj zła/dobra tylko relacjonować co było.
Pojawiają się książki, które mówią o zbrodniach Chorwackich na ludności serbskiej…
No ale takich zbrodni jak Srebrenica nigdzie nie było. To makabra.
Pan też wtedy był?
Nie to były inne lata. Ja byłem jeszcze raz w Chorwacji, ale nie w tym czasie. Praca w telewizji wiąże się z zamówieniem więc, aby robić reportaże, to najpierw ktoś je musi chcieć. Ja i tak dużo robiłem, np.: reportaże o wrakach na Bałtyku i schodziłem pod wodę. Starałem się być aktywnym i czynnym reporterem. Jeśli chodzi o wojnę na Bałkanach, to być może miałem jakieś wątpliwości i nie angażowałem się już potem tak mocno w te sprawy chorwackie. Natomiast miałem pretensje do ambasady serbskiej, że właśnie ktoś tam powiedział, że przesadzam w tym swoim zaangażowaniu po jednej stronie. Ja się do tego nie przyznawałem, ale tam jakieś wątpliwości się pojawiały.
Jak Pan sobie radził? Bo bycie korespondentem wojennym, to musi być chyba potworny stres?
Jakby się leżało wieczorem w łóżku, spało 8, czy 9 godzin, potem obiadek itd., to może stres byłby większy. A jak się myślało, co się będzie robić za następne 15 minut, ciągle w biegu, w biegu, w biegu, i kombinować jak to załatwić wszystkie te czynności życiowe jak jedzenie, pranie, spanie itd., to każda rzecz stawała się problem, to wymagało to ogromnej mobilizacji. Ja wracaliśmy, to operator miał 39 stopni gorączki, w tym napięciu nie zauważył, że się rozchorował.
Mieliście zapewnioną jakąś opiekę psychologiczną po powrocie?
Nie. To jest parodia z tą psychologią. Nie wierzę w to. Dziennikarz powinien robić, a nie opowiadać o sobie.
Ale jest człowiekiem, ma prawo mieć problemy, czy nawet się załamać?
No tak, ale ja byłem wtedy młody, teraz mam 68-lat, to co akurat się przejmowałem. Oczywiście miałem żonę, dzieci, dom, ale górę brała adrenalina, było się w takim napięciu. Trzy tygodnie to było też maksimum tego, ile w takich warunkach można wytrzymać.
Nie dało by się więcej wytrzymać?
Nie należy przeciągać struny, i psychicznie i fizycznie. Jak wróciłem z tej Chorwacji, to od razu miałem fantastyczne propozycje i skupiłem się na nowym zadaniu, znów zostałem dyrektorem (śmiech). W życiu tak czasem jest, że opłacają się porażki, czy wyrzucanie z pracy, bo to wzmacnia i hartuje w myśl dewizy: „Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni” (śmiech).
A teraz co pan robi?
Teraz działam w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, współpracuję z prezesem Krzysztofem Skowrońskim. W SDP byłem już wcześniej, jako znana z telewizji twarz. Ale taka jest kolej rzeczy, te chłopaki i dziewczyny, którzy brylują teraz w mediach za chwilę też zostaną zapomniani, bo taka jest kolej rzeczy, tak to działa i trzeba zawsze o tym pamiętać.
Ludzie szybko zapominają…
Oczywiście, że tak. I jest jeszcze taka różnica, że wtedy było nas niewielu, a teraz są setki i to tak w prywatnych telewizjach biorą całe masy, szybko je eksploatują i dziękują za współpracę, oszukują ich, a w publicznej z kolei tak łatwo nie wyrzucają, chociaż też, ale oni z kolei nie mają roboty i pieniędzy i oni pracują tam za grosze. Ale o dziennikarzach też muszę powiedzieć, bo nie chce się im ruszyć tyłka, oni siedzą przy komputerze i wszystko mają i wydaje im się, że nie muszą być na miejscu, co jest bzdurą. Reporter musi być na miejscu! Jeżeli ma się nosa i chęć, to tematów naprawdę jest mnóstwo. Dziennikarstwo jest przede wszystkim pasją i jak się to lubi, to można zrobić karierę, nawet jeśli się wylatuje z pracy. Najgorsze jest to, że często dziennikarz kończy w polityce, jako rzecznik prasowy, a potem go wyrzucają jak się opcja zmieni. Oznacza to, że nigdy nie kochał swojego zawodu. Bez zaangażowania się takiego naprawdę, to nic nie wyjdzie, w każdym zawodzie. Nie można też kłamać dla jakichkolwiek korzyści, bo jak dziennikarz kłamie, to się sam eliminuje z zawodu. Dziennikarz musi być wiarygodny, nie może też zdradzać informatorów.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziennikarz, reporter, publicysta, dokumentalista filmowy. Pracował w prasie, telewizji publicznej i telewizjach prywatnych; doświadczenie w kierowaniu dużymi zespołami. W dorobku ma programy telewizyjne – wielkie transmisje, kilkadziesiąt godzinnych wywiadów na żywo z najważniejszymi – najbardziej znanymi ludźmi w Polsce, reportaże i filmy dokumentalne z kilkunastu krajów – był kilkakrotnie korespondentem wojennym (m.in. w Chorwacji), przez ponad 30 lat organizował wyprawy i realizował filmy o tematyce podwodnej – głównie o wrakach z II wojny światowej leżących na dnie Bałtyku. Angażuje się w obronie ludzi i ich spraw. Żonaty, mieszka w Warszawie od 45 lat (po studiach na Polonistyce UW). Sekretarz Zarządu Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich.
Pasja,pasją! Trzeba mieć odwagę do wszelkich „przygód” szczególnie tych wojennych z piórem
w reku!
ładny podliz panie Kwiatek. teraz chce pan zaistniec w sdp? wątpię…
http://wpolityce.pl/artykuly/29376-w-zyciu-tak-czasem-jest-ze-oplacaja-sie-porazki-ngo-rozmawia-ze-stefanem-truszczynskim