„Lament Sieny” nowa książka Rafała Kotomskiego

Niezależna Gazeta Obywatelska

Nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ukazała się właśnie nowa książka Rafała Kotomskiego „Lament Sieny”.

Autor w swej powieści prowadzi nas uliczkami Sieny, odmalowanej z niezwykłą dbałością o szczegóły. Możemy poznać przepiękne zabytkowe włoskie miasto. Miasto niecnego i fantastycznie uzdolnionego malarza Sodomy. Miasto świętej Katarzyny, która całe swoje życie poświęciła Bogu. A także miasto „księcia mroku” i dlatego: pericolo di morte – strzeż się śmierci, póki jeszcze żyjesz!

Ludwik Fryderyk Mercator był o krok od szczęśliwego życia – pokonał mordercę Sebastiana de Th. i uwolnił z jego rąk swoją miłość, Arię Lorenzo. Nieoczekiwanie, jego ukochana uciekła do swojego rodzimego miasta – Sieny. Ludwik, niesiony uczuciem, niezwłocznie rusza za nią. Na miejscu okazuje się, że do miasta przybył również kawaler Maksymilian de la Chasse – jeden ze zbiegłych wspólników Sebastiana de Th. Uciekinier liczy na nowy początek w nowym miejscu, gdzie będzie mógł dawać upust swoim chorym żądzom. Jego pierwszą ofiarą jest młody chłopiec. Brutalny mord nie uchodzi uwadze księcia mroku, który za pomocą terroru sprawuje rząd dusz nad mieszkańcami Sieny. Wraz ze swoim wiernym sługą, Cesare Furią, pragnie wykorzystać de la Chasse’a, by umocnić swą słabnącą władzę. Wpadłszy w sidła spisku, kawaler ma tylko jedno wyjście – rozpocząć krwawy marsz ku chwale księcia mroku. Mercator stanie do walki ze złem w ludzkiej postaci, ze starym i nowym wrogiem. Stawką jest życie Arii oraz mieszkańców przerażonej Sieny.

Rafał Kotomski (ur. 1963) – polski pisarz, dziennikarz i rysownik. Jest autorem tomu opowieści „Dwóch morderców w podróży” (wydawnictwo Replika 2009) oraz psychologicznych powieści grozy Ostrze (wydawnictwo Replika 2010) i „Lament Sieny” (wydawnictwo Zysk i Spółka 2011). Akcje obu książek rozgrywają się w późnobarokowych realiach drugiej połowy XVIII stulecia. Łączy je osoba głównego bohatera, arystokraty Ludwika Fryderyka Mercatora. Ostatnią planowaną z cyklu książką będzie „Królestwo cnoty i występku”, którego akcję autor umieścił w Bohemii czyli Czechach, a główną scenerią zmagań Mercatora ze złem będzie tym razem piękne, północnoczeskie uzdrowisko Kuks, założone w XVII w. przez hrabiego Antonina von Sporcka.

Kotomski wystawiał swoje rysunki m.in. w galerii Entropia we Wrocławiu (1990) i galerii teatru Engelenbaak w Amsterdamie (1989). Jest autorem ilustracji do Dwóch morderców w podróży. Publikuje w tygodniku „Gazeta Polska”, w latach 2007–2009 był wydawcą głównego wydania „Wiadomości” w TVP1. Zrealizował godzinny dokument Trzydziestego maja, sześćdziesiątego roku o obronie Domu Katolickiego w Zielonej Górze 30 maja 1960.

 

Fragment rozdziału:

„Ciemne i nieprzyjazne było wnętrze kościoła San Francesco w Sienie. Nie tylko z tego powodu, że człowiek od pierwszej chwili odczuwał tutaj swoją przemijalność i małość. Kawalerowi Maksymilianowi de la Chasse wydało się odpychające głównie z racji nieznośnej atmosfery skupienia, jaką wnosiło kilka rozmodlonych osób. A jeszcze do tego franciszkanie, niemal bezszelestnie poruszający się pomiędzy imponujących rozmiarów ołtarzami.

Kawaler przecież nie dla tych egzaltowanych fanatyków dotarł tego poranka do świątyni! Chwilę później, odczuwając prawdziwe olśnienie spoglądał na piękny fresk Sodomy. Chrystus ze skrępowanymi ramionami, stojący przy kolumnie i czekający na okrutne tortury, namalowany został z iście nieziemską pasją. Nieobecne oczy wyrażały cierpienie i smutek. Piękny, atletyczny tors za chwilę przyjmować zacznie kolejne bolesne razy z rąk beznamiętnych siepaczy. Na razie tylko kilka kropli krwi spływało po Chrystusowym czole. Jakby prześcignąć chciały łzy. Nawet boski męczennik nie umiał ich powstrzymać.

To ciało na pewno zmieniło się potem w krwawą miazgę, gdy torturujący poszli schłodzić się dzbanem wina i przerwali na chwilę mechaniczne tłuczenie, pomyślał de la Chasse. Przez dłuższy czas jeszcze podziwiał niezwykłe tło, jakie nadał swojemu freskowi Sodoma. Na świecie, namalowanym jakże dobitnie poza umęczonym Chrystusem, dzień wstawał idyllicznym brzaskiem. Zapowiadał się piękny i upalny. Lekki wietrzyk popychał dwie łodzie rybackie. Sunęły po różowo -żółtej tal i spokojnego morza.

Patrząc w oczy Chrystusa, de la Chasse — zbieg i nikczemnik, który nie przeżywał żadnych złudzeń co do własnej podłej natury — nie odczuwał niczego mocniej ponad nieodpartą, zuchwałą dumę. Zamiast korzyć się i prosić u boskich stóp, stał wyprostowany. Inni klepali wyuczone wersy albo szukali zdań bezradnie kleconych w głowach. On nie musiał się nawet wysilać, bo Chrystus z pewnością zrozumiał rzucane sobie wyzwanie.

Kawaler uśmiechnął się i pogładził ciemne, długie włosy. Zrobił dwa kroki do tyłu i prawie zderzył się z przechodzącym obok drobnym i zarośniętym franciszkaninem w wytartym habicie. Braciszek spojrzał życzliwie na strojnie ubranego człowieka, który z przejęciem wpatrywał się w malowidło Sodomy.

W obliczu Pana wszyscy jesteśmy mali i bezradni niczym dzieci, pomyślał zakonnik. Uradowany, że już od rana spotyka tak pobożnego szlachcica, podreptał w stronę kościelnej zakrystii.

Chwilę później w blasku przyjemnie świecącego słońca pan de la Chasse stanął na placu przed kościołem San Francesco. Od razu dostrzegł kilkunastoletniego wyrostka z zacięciem kopiącego kawałek drewna. To mógł być chłopiec, jakiego szukał. Wyraźnie błąkał się bez celu, zabijając wolny czas.

Chłopiec ruszył ulicą przed siebie, zaglądając ciekawsko w okna mijanych domów, innym razem niezdecydowanie przystając przed pustymi o tej porze, sennymi trattoriami. De la Chasse dyskretnie podążał jego śladem. Ani trochę nie obawiał się, że może wzbudzić czyjąś podejrzliwość. Cóż dziwnego w dystyngowanym, bogato odzianym szlachcicu, który od niechcenia przemierza zaułki Sieny, rozkoszując się ciepłym jesiennym porankiem?

Zmierzając niespiesznie za tym małym, przeszedł ładny kawałek miasta. Wraz z chłopcem zajrzał na ulicę, gdzie stał rodzinny dom świętej Katarzyny Sieneńskiej, przystanął obok wysokich schodów wiodących do katedry, aż wreszcie znalazł się na wprost opadającej do ratusza i otoczonej przez surowo wystrzelające ku niebu budowle płaszczyźnie rozległego Il Campo.

Na głównym placu miasta, mimo dość wczesnej godziny, ludzi zebrało się już sporo. Żywotni sieneńczycy, skupieni w kilku grupkach, dyskutowali zawzięcie. De la Chasse z przyjemnością wsłuchał się w melodię ich wesołych głosów.

Starannie ogolony sprzedawca sera ciągnął niski wózek obładowany przysadzistymi krążkami pecorino i pokrzykiwał na pomocnika. Wyraźnie złościło go, że tamten zbyt często wystawia swoją brzydką twarz do porannego słońca. Kawaler spojrzał z niechęcią na paru rozwydrzonych młodzieńców. Czy każde miasto na tej ziemi musiało mieć swoich trefnisiów? Nie zwracając uwagi na innych, śpiewali donośnymi głosami o pięknej Genowefie, królowej sieneńskich kurtyzan. I zaśmiewali do rozpuku z własnych żartów.

Syknął na nich nawet z irytacją, ale kto zwracałby uwagę na cudzoziemca, który, jak wiadomo, niewiele pojmuje ze sieneńskiej radości życia.

Cały czas nie tracił z oczu chłopca, który najpierw zatrzymał się niepewnie, a potem przysiadł wprost na chłodnych jeszcze kamieniach placu. Obserwujący go kawaler dobrze zapamiętał miejsce i półleżącą pozycję, jaką przyjął wyrostek.

Rzeźby wokół źródła Fonte Gaia olśniewały pięknem kształtów i nieziemską wręcz czystością kamiennej bieli. De la Chasse niedbale oparł się o cokół z jasnego piaskowca, długi niczym wielkopański stół. Przyglądał się wspaniale uchwyconym przez rzeźbiarza postaciom. Nerwowo zaczęły drobić wśród nich wszędobylskie gołębie.

Nagle przed ciemnowłosym kawalerem wyrósł jak spod ziemi obdartus i natarczywie zaczął wycyganiać jałmużnę. Uśmiechał się żałośnie, a przy tym pospiesznie wyliczał długą litanię życiowych plag.

Kiedyś mógł nawet być porządnym człowiekiem. Jego oblicze nie stało się jeszcze na tyle zdegenerowane, by całkowicie zatrzeć inteligentne rysy. Miał jednak szczęście, że inne sprawy zaprzątały teraz głowę pana de la Chasse. Inaczej na swoim grzbiecie poczułby, ile naprawdę warte są wszystkie jego przeklęte życiowe nieszczęścia.

— Precz! — warknął szlachcic i spojrzał groźnie na żebraka. Ucieszyło go nawet, że oberwaniec okazał się całkiem pojętny.

Przestraszony nędzarz gwałtownie odskoczył od zaczepionego przypadkowo mężczyzny w ciemnym stroju. Uderzyły go zwłaszcza oczy możnego pana. Zimne i nieobecne, a jednocześnie pełne z trudem skrywanej wściekłości. Takie oczy nie zostawiały żadnych złudzeń: należą do człowieka, któremu nie warto wchodzić w drogę. Najlepiej nigdy w życiu go nie spotkać. W latach życiowego powodzenia dzisiejszy włóczęga pracował jako pomocnik wziętego golibrody i napatrzył się wówczas na wielu rozkapryszonych panów. Czasami z trudem przypominał sobie dawne zajęcie, na całe życie jednak pozostała mu nieomylna intuicja w rozpoznawaniu ludzkich charakterów. Mógł teraz zaufać jej bez żadnego wahania.

Podobne oczy, jeśli dobrze je rozpoznawał, musiały należeć do mordercy i okrutnika.

I co, powinien teraz wrzeszczeć o swoim odkryciu na całe Il Campo? Czy ktokolwiek w ogóle posłuchałby ostrzeżeń obdartusa?

Nie miał zamiaru ryzykować gniewu miejskich nadzorców, którzy pewnie od razu przegoniliby go z placu, a na dodatek obili i poszczuli psami.

Rzucając wylęknione spojrzenie na pana de la Chasse, stojącego teraz w niedbałym rozkroku i z pewną miną, ulicznik odwrócił się w drugą stronę i powlókł w poszukiwaniu kojącego cienia. Niech się dzieje, co ma się dziać! Zresztą, może zwyczajnie pomylił się z tym mordercą, pomyślał, patrząc w ślad za odchodzącym mężczyzną. Tamten założył na głowę kształtny kapelusz.

Włóczęga westchnął. Nie zdawał sobie sprawy, że w środku cieszącej się jesiennym słońcem Sieny wszedł w drogę kawalerowi Maksymilianowi de la Chasse, ściganemu przez prawo obcego księstwa, mordercy i okrutnikowi, byłemu dowódcy strażników księcia Ksawerego de B. Oskarżany również o sodomię — zbrodnię wciąż przeklętą i napawającą odrazą — kawaler uciekł przed prawem swojego księstwa na obcą, toskańską ziemię. Jedną ze swoich oi ar, Bogu ducha winną praczkę, udusił zresztą tylko dlatego, że przypadkowo zaskoczyła go, kiedy kopulował z przerażonym, nastoletnim chłopcem. Zabójcy długo udawało się ukrywać podłe skłonności. Dopiero po jego ucieczce, w czasie dochodzenia zleconego przez księcia Ksawerego, na światło dzienne zaczęły wychodzić informacje o obrzydliwych postępkach i zbrodniach pełnych zimnego okrucieństwa.

Wyrostek puścił się biegiem przez plac, na którym robiło się coraz gwarniej. Ruszył znów w stronę labiryntu ciemnych i wąskich uliczek, spadających do Il Campo niczym ruchliwe górskie strumienie, spragnione szerokiego oddechu, jaki dać może tylko wielka woda.

Po chwili, szybkim krokiem, chłopiec pokonywał uroczą via di Fontebranda. Czyżby chciał pójść schłodzić spocone czoło przy Fonte Branda, najbliższej ludziom spośród wszystkich sieneńskich fontann, zastanawiał się de la Chasse. Może zapragnął posłuchać śpiewnych głosów opalonych praczek, które w czystej wodzie codziennie rano przychodziły płukać bieliznę? A przy okazji popatrzeć bezkarnie na ich soczyste, śmiało obnażone piersi wylewające się spod niedopiętych kaftanów?

Czegokolwiek chciał ten mały, kawaler de la Chasse nie zamierzał mu na to pozwolić i, wykorzystując przewagę sprężystego kroku, już chwilę później znalazł się tuż za szczupłymi plecami chłopca.

— Jak ci na imię? — spytał, łagodnie kładąc mu dłoń na ramieniu. Tamten zadrżał na całym ciele, chociaż odpowiedź, jakiej udzielił, zabrzmiała całkiem rezolutnie i bez cienia strachu.

— Panie, matka nie każe mi rozmawiać z obcymi. Idź swoją drogą, a mnie nie pytaj o imię, bo i tak go nie zdradzę.

— A więc nie będę zgadywał, a ty możesz pożegnać się z miską soczystej fasoli i kielichem wina, na który zamierzałem cię zaprosić. Nawet jeśli jestem obcy, to nie znaczy, że mam złe zamiary, mój chłopcze. Po prostu nie znam dobrze Sieny i myślałem, że ktoś powie mi może, jak poruszać się po tym mieście. Skoro jednak nie chcesz… — peri dnie zawiesił głos, który brzmiał naprawdę przyjaźnie. — Pozwolę, by tych parę miedziaków zarobił kto inny. Chętnych znajdę pewnie aż zbyt wielu. — Odwrócił się i zdecydowanym krokiem zaczął iść z powrotem, w stronę placu.

Zdążył zrobić zaledwie parę kroków, gdy na jego twarzy pojawił się uśmieszek triumfu.

— Panie, zaczekaj! Jestem Sandro, syn krawcowej,i to wziętej! — Nie wiadomo, czego w głosie chłopca było więcej. Nieporadnej próby przeproszenia szlachcica czy przechwałki z powodu matki, której przecież nieczęsto zdarzało się szyć kaftany dla miejskich patrycjuszy. Większość zleceń dostawała od ludzi ubogich, jak ona sama. — Mogę ci, panie, pokazać gdzie święta Katarzyna bawiła się i chodziła na stronę jako mała dziewczynka — chłopiec wpadł na pomysł, jak zatrzymać zniechęconego szlachcica.

Był teraz gotów złapać się choćby rozgrzanego do czerwoności pogrzebacza, by nie oddawać chodzącego, wystrojonego źródła łatwego zarobku. Podobne propozycje zdarzały się na ulicy bardzo rzadko. Sandro, z wiecznie niezaspokojonym apetytem, doskonale o tym wiedział.

De la Chasse, udając zaskoczenie, zatrzymał się i odwrócił. Na jego twarzy pojawił się uśmiech dobrotliwego krewniaka z toskańskiej wsi, który spracowanej matce Sandra przywozi kosz pełen specjałów i najprzedniejsze wino z własnej piwnicy.

Panie, który stoisz przywiązany do słupa i możesz tylko czekać na swój bolesny los. Postawię całe swoje życie na to, że nie kiwniesz nawet palcem w obronie tego ufnego chłopca…

Kawaler de la Chasse miał teraz sporo czasu, by napawać się przewagą. W żadnym razie nie była to jednak przewaga nad tym drobnym, sympatycznym nawet dzieckiem. Cały czas w drodze do trattorii mały z entuzjazmem opowiadał o sieneńskich dominikanach i dorodnych koniach, które przed Palio drżą z podniecenia. Taki bystrzak jak on od razu dostrzegał to zdenerwowanie na ich pięknej, wyświeconej sierści.

Gadał i gadał, a de la Chasse przymykał oczy, wciąż widząc słodkie oblicze Chrystusa, którego namalował Sodoma. Czyż nie podobnie do owych koni przed Palio drżał boski mężczyzna, wiedząc, że nie może zaradzić wyrokowi wydanemu na chłopca o imieniu Sandro? W dodatku, Jezu, ty sam wydałeś ów wyrok z niejasnych przyczyn. Bo wszak wszystko na tym świecie podobno dzieje się za Twoim przyzwoleniem, prawda?

Sandro znikąd, Sandro, który wszedł w drogę życia kawalera de la Chasse i nie miał już żadnych szans, by z niej uciec bez uszczerbku. Pomocy też nie mógł oczekiwać. Ani jej wezwać, bo niczego przecież nie przeczuwał. Sandro, sieneński malec bez przyszłości…

Tymczasem jadł swój talerz wonnej fasoli, aż uszy mu się trzęsły. De la Chasse nie poskąpił kielicha wina swojemu gościowi, a urwis wypił go z zaskakującą wprawą. Potem jeszcze cukrowa skórka od ulicznej sprzedawczyni i po chwili zaciszny zaułek. Vicolo del Trapasso, w przesławnej kontradzie Gęsi.

Prawdziwy znak, pomyślał de la Chasse. Przecież trapasso oznacza nic innego jak przejście! Chłopiec za chwilę rzeczywiście przejdzie na drugą stronę. Doprawdy, mój drogi, nieświadomy Sandro, nie ma niczego takiego jak przypadek na tym świecie.

— To tutaj, panie! — Sandro, szczęśliwy i najedzony, spojrzał z radosnym uśmiechem.

Nie pomyślałby nawet, że ludzie bywają tak bezinteresownie szczodrzy. Cóż takiego bowiem oprowadzić kogoś i pogadać o mieście, które się zna i lubi. Zaiste, możny pa wydał na niego tyle, ile czasami matka w ciągu całego miesiąca. Nie dość że kupił jedzenie, picie i coś na deser, to jeszcze wcisnął w rękę parę ciepłych monet. A teraz, tak po prostu, stał i słuchał z zaciekawieniem opowieści o małej świętej Katarzynie, która, jeszcze jako Katarzyna Benincasa, czasami przychodziła cichaczem za swoją potrzebą do tego właśnie zaułka. Prawda, Sandro wstydził się trochę podobnych historii, bo przecież święta musiała być ponad wszystkie ludzkie słabości. Ale co tam! Panu wyraźnie opowieść się spodobała, co poświadczał, zerkając na chłopca z przyjaznym uznaniem. Widać, że w Sienie znalazł się tylko przypadkiem i niewiele o niej wiedział. Nie to, co Sandro, który co prawda nie mieszkał tutaj od urodzenia, ale wciąż słuchał i chłonął wszystko, co miasta dotyczyło. Tak bardzo się nim fascynował, Carissima Siena! Tak bardzo kochał wszystkie jej uliczki i place. To tam toczyło się prawdziwe życie.

— Mamy też innych świętych i błogosławionych, panie. Nie tylko świętą Katarzynę, choć ta jest na pewno najsławniejsza — mówił z przekonaniem i coraz bardziej dumny ze swojej wiedzy. — Choćby taki Domenico Tolomei. O nim też znajomy drukarz opowiadał mi kilka całkiem nieprawdopodobnych historii. Jeśli chcesz, panie, możemy zaraz pójść pod kościół, gdzie stoi i gura świętego. — Sandro sam chętnie popatrzyłby teraz w pełne niekłamanej dobroci oblicze Domenica.

Zwłaszcza że w pewnej chwili nieswojo poczuł się w pustym i wyjątkowo o tak wczesnej porze ciemnym zaułku. Przystanęli niedaleko domu, gdzie urodziła się święta Katarzyna. Towarzyszący chłopcu mężczyzna niespodziewanie podszedł całkiem blisko. Jego ciemne oczy zdawały się rzucać dziwne błyski.

Sandro poczuł w jednej chwili niepokój i spróbował uskoczyć z zaułka w jasną przestrzeń via Santa Caterina. Ale de la Chasse już mu na to nie pozwolił. Kilkoma pewnymi ruchami skrępował ramiona chłopca i zatkał jego usta wepchniętą w nie batystową chusteczką. Sandro zdołał jeszcze żałośnie, niegłośno jęknąć. Zbyt cicho jednak, by ktokolwiek zdołał go usłyszeć. Kawaler zdecydowanym ruchem zacisnął karminową chustkę na młodym gardle. Zrobił to z takim impetem i siłą, że Sandro prawie natychmiast stracił oddech. Bezwładnie osunął się do stóp mordercy.

— Brawo, maestro! Robota niezbyt trudna, choć wykonana z prawdziwym kunsztem!

Nagły, upiornie brzmiący głos za plecami przeraził nawet samego kawalera de la Chasse.

A więc ktoś widział, gdy zabijał tego głupiutkiego, ufnego chłopca?!

Był tak zaskoczony, że niemal zastygł w bezruchu.

Odwrócić się już nie zdążył. Uderzenie w głowę było tak mocne, że nieprzytomny osunął się na ziemię i upadł obok martwego Sandra.

Dzwon na wieży niedalekiej bazyliki San Domenico majestatycznie obwieszczał całej Sienie, że minęła właśnie dziesiąta”.

Komentarze są zamknięte