Czesław Kowalczyk (na zdjęciu) przesiedział 12 lat za morderstwo na zlecenie, którego nie popełnił. Kilka tygodni temu dostał 2,7 mln zł odszkodowania. To najwyższe odszkodowanie za niesłuszne aresztowanie w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości. Dziś przed sądem staje człowiek, który przed laty rzeczywiście miał dokonać zabójstwa. Tak kończy się odprysk głośnego na Wybrzeżu procesu „klubu płatnych zabójców”.
– Straciłem zdrowie i rodzinę. Dziś walczę o lepszy kontakt z synem, bo to moje jedyne dziecko. Chciałbym, żeby w końcu ta sprawa się zakończyła. Jeśli będzie potrzeba, to będę walczyć nawet w Strasburgu, bo 12 lat siedziałem za zbrodnię, której nie dokonałem – mówi Kowalczyk. Choć, jak sam przyznaje, nie był w tym czasie aniołem. Miał wyrok na koncie i znał ludzi z trójmiejskiego półświatka. Przed aresztowaniem w 1999 r. rozkręcał handel podróbkami ciuchów znanych marek (wtedy nie było to ścigane), a handlarze stali na większości targowisk w polskich miastach.
Ta sprawa przez lata elektryzowała media w całej Polsce. Kiedy w 2000 r. gdańska prokuratura kierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko dziewięciu mężczyznom, wszystko wydawało się jasne: na ławie oskarżonych siedział „Zachar” – szef gdańskiego podziemia i jego żołnierze. Zarzuty – głównie zabójstwa na zlecenie w trójmiejskim półświatku. Na potrzeby bandy zrobiono w gdańskim sądzie specjalną klatkę z kuloodpornego szkła. Proces toczył się pod eskortą zamaskowanych antyterrorystów.
Naciągane zeznania „Iwana”
Z uwagi na charakter zbrodni gang okrzyknięto „klubem płatnych zabójców”. Śledczy zarzucili im zbrodnie najcięższego kalibru:
• Zabójstwo znajomego kilku oskarżonych – Piotra Suleja;
• Morderstwa trójmiejskich gangsterów Ryszarda Glinkowskiego ps. Papierosek oraz Wiesława Kokłowskiego ps. Szwarceneger;
• Nieudane zamachy na jednego z najbogatszych wówczas Polaków – Macieja N.;
• Morderstwo byłego mistrza Polski w jeździectwie Adama Kwaśnego;
• Zamachy bombowe na trójmiejskie dyskoteki. Oskarżonych przymierzano także do zabójstwa generała Marka Papały.
Dzięki fantazjom gangstera, Artura Zirajewskiego „Iwana”, prokuratura pod przewodnictwem Zbigniewa Ziobry chciała ekstradycji z USA Edwarda Mazura. Członków „klubu płatnych zabójców” okazywano świadkom w sprawie morderstwa byłego szefa policji. Konwój liczący kilka samochodów i kilkunastu antyterrorystów potrafił wieźć przez Polskę jednego oskarżonego, który przez całą trasę leżał skuty w łańcuchach na ziemi pojazdu.
Planowana ekstradycja skończyła się jednak blamażem, bo sąd w USA nie dał wiary naciąganym zeznaniom „Iwana”. Dzięki nim jednak Zirajewski dostał jedynie 15 lat za zabójstwo w gdańskim procesie. Dziś z akt sprawy wyłania się obraz, jak trójmiejski bandyta manipulował współoskarżonymi, policją i prokuraturą.
Po 12 latach „Siena” zaczął sypać
Kowalczyk przesiedział 12 lat, 3 miesiące i 9 dni (z tego 5 lat w kompletnej samotności, jako szczególnie niebezpieczny bandyta). Był oskarżony o zabójstwo Kwaśnego zimą 1998 r. Dwukrotnie go skazano: raz na dożywocie, a potem na 25 lat więzienia.
Wyszedł na wolność i został uniewinniony dopiero, gdy inny oskarżony przyznał, kto naprawdę stoi za morderstwem trenera jeździectwa. Milczący przez 12 lat „Siena” zdecydował się wsypać prawdziwych morderców. Zeznał, że wynajął do zbrodni Piotra R. „Lechię” i Zbigniewa D. To oni zastrzelili na zlecenie „Gajowego” młodego trenera. Motywem była zazdrość, bo Kwaśny zamieszkał z byłą konkubiną Nawrockiego.
Kowalczyk nie siedziałby jednak tak długo, gdyby prokuratura, a potem sąd dokładniej weryfikowały dowody. Przez lata jego oskarżenie trzymało się jedynie na wskazaniu bezpośredniego świadka, choć ten kilkukrotnie próbował wycofać swoje zeznania. Wspominał m.in., że prawdziwego zabójcę widział przypadkowo na ulicy w Gdyni.
Dodatkowo, oskarżenie nie trzymało się logiki – Kowalczyk miał załatwić „Gajowemu” broń, a potem ją od niego otrzymać przez pośrednika, by zabić Kwaśnego. Przez lata prokuratura, ani sąd nie weryfikowały linii obrony Kowalczyka – m.in. sprawdzenia logowań jego telefonu komórkowego w stacjach BTS. Więcej – wskazani później jako mordercy zeznawali jako świadkowie w jego procesie.
Za niesłuszne aresztowanie Czesław Kowalczyk domaga się 15 mln zł. Pod koniec września Sąd Okręgowy w Gdańsku przyznał mu 2,7 mln zł odszkodowania.
– Wyrok jest nieprawomocny. Sędzia sporządza uzasadnienie – mówi Tomasz Adamski, rzecznik Sądu Okręgowego w Gdańsku.
To najwyższe odszkodowanie, jakie do tej pory zasądzono za tymczasowy areszt. – Będę walczył o wyższą kwotę. Mój adwokat złożył apelację od tego werdyktu. Dziś trudno powiedzieć, jaka suma za taki czas w odosobnieniu byłaby adekwatna. Dla mnie ten proces odszkodowawczy był też upokarzający, bo musiałem np. udowadniać, jakie poniosłem straty. Przykładowo, że do więzienia trafiłem z kompletnie zdrowymi zębami, a za kratami straciłem siedem – opowiada.
Jak twierdzi, w ostrym więzieniu w Sztumie nie było żadnej fachowej opieki stomatologicznej. – Brało mnie czterech strażników pod pachę, niosło korytarzem, a dentysta pytał jedynie czy rwać – dodaje.
Podejrzewa, że gdyby miał z czego żyć, to nie domagałby się dziś odszkodowania. – Ale rodzina mnie do tego namówiła. Za wywalczone odszkodowanie chciałbym kupić jacht. W lecie pływałbym po Morzu Śródziemnym, jako skiper. Wróciłbym w ten sposób do marzeń z młodości – wyznaje.
Tekst i foto: www.tvp.info.pl