Był to chyba rok 1986, albo 85 – w każdym razie esbecja szukała wtedy bardzo intensywnie Zbigniewa Bujaka. Przeczesywano cały PRL, zaglądano w najbardziej odlegle zakamarki, a po Bujaku ani śladu. Sfrustrowana władza wpadła wtedy na pomysł – totalnego przeglądu każdego zakątka, każdej zagrody i wymyśliła „akcję posesja”. Jak kraj długi i szeroki zaczęły powstawać posesyjne zespoły, w skład którego wchodzili aktywiści partyjni, ormowcy, urzędnik z gminy i dzielnicowy milicjant. Zazwyczaj było to gremium 5-osobowe. Z marsowymi minami, w poczuciu niesłychanej ważności snuli się między zabudowaniami wsi, w której wtedy mieszkałem. Zaglądali dosłownie wszędzie, nawet do pustej, psiej budy… Ja wprawdzie mieszkałem w bloku, ale większość dnia spędzałem w pracowni zorganizowanej w starej, wiejskiej chałupie. Cztery lata bowiem wcześniej z pracy w szpitalu psychiatrycznym , gdzie prowadziłem pracownie plastyczne dla chorych, na wniosek opiekującego się szpitalem esbeka – zostałem zwolniony. Wyrzucony tym samym zostałem poza nawias z zżytej ze sobą pracą w największym na Opolszczyźnie zakładzie dla chorych psychicznie społeczności.
Sam szpital położony był na zupełnych peryferiach PRL-u. Nad południową granicą Polski. W szczytowym dla zakładu okresie liczył on 2 200 pacjentów i 1 140 osób personelu. Wiodącą metodą leczniczą w tym czasie była terapia zajęciowa. Ambicją dyrektora lek. med. Z. Jackowiaka, który przez z góra dwa dziesięciolecia w nim rządził i tak po prawdzie był … bardziej socjalistycznym menadżerem, niż konsyliarzem od „czubków” było: udowodnienie …iż hospitalizacja chorych psychicznie może przynosić państwu socjalistycznemu wymierne korzyści ekonomiczne.
Temu miały służyć rozliczne warsztaty, pracownie, wytwórnie, szklarnie, piekarnie, młyn, rzeźnie, gospodarstwa rolne z hodowlą krów i nierogacizny, skarmianej tym co pozostawili na swoich talerzach chorzy i doglądający ich personel – z lekami psychotropowymi włącznie.
Tak powstało tam w II p. ubiegłego wieku, dosyć osobliwe ”państwo” w państwie, które nawet emitowało swój pieniądz. Można było nim płacić w sklepach szpitalnych. To państwo było bardzo zhierarchizowane. Do kasty braminów, absolutnie nietykalnej należeli: lekarze, aptekarz, weterynarz i paru psychologów. Niżej uplasowana była grupa wykwalifikowanego personelu medycznego, administracyjnego i technicznego (średni dozór w działalności produkcyjnej szpitala), następna w tej drabinie była liczna rzesza salowych, rzemieślników w tym krawców, szewców, piekarzy, masażystów, traktorzystów i innych pracowników. Najwyższą jednak kwalifikacją była przynależność do PZPR. Ona zapewniała mieszkania i kierownicze w szpitalu stanowisk .
Mnie przypadła rola zorganizowania i następnie prowadzenia „ Pracowni ekspresji sztuki psychopatologicznej”. Przez 12 lat z okładem oddawałem się temu niesłychanie interesującemu zajęciu. Prowadziłem zajęcia, organizowałem wystawy, a nawet swego rodzaju plenery dla twórców, których los osadził za murami szpitala. Pracownia była miejscem w którym swobodnie mogli się czuć pacjenci, ale przyciągała również aurą pewnej niezwykłości młodych lekarzy, psychologów, terapeutów. Była również, jak się to później okazało: otoczona szczególną opieką Służby Bezpieczeństwa. Założono mi „arkusz informacyjny”, otrzymałem brzmiący wymownie kryptonim figurant „Tandeciarz”, inwigilacją zajmowały się osoby, których zupełnie bym nawet o to nie podejrzewał. Na przykład, nieżyjący już muzyk o kryptonimie „Geminus”. Niesłychanie miły, nie stroniący od kieliszka kompan, taki brat-łata.
Jak już wspomniałem ,z tak zaszarganą reputacją osobnika podejrzanego , na początku stanu wojennego z pracy zostałem zwolniony. Poza dwoma przypadkami internowania lekarza, mojego przyjaciela i psychologa, który został zresztą zaraz zwolniony – wyrzucenie mnie z pracy było trwałą represją w tym środowisku. Zająłem się wtedy wytwarzaniem ceramiki artystycznej. W zakupionej dosłownie za grosze chałupie ulepionej z gliny pomieszanej z trocinami – wstawiłem piec wysokotemperaturowy i zacząłem w nim wypalać zaprojektowane przeze mnie figurki. Sprzedawałem poprzez sieć sklepów „Cepelii”, cieszyły się dużym powodzeniem. W pewnym momencie dobrałem sobie nawet wspólnika, zatrudniłem nawet rencistów… W dobie gospodarki niedoboru mój interes zupełnie dobrze się rozwijał i przynosił znaczne dochody. Żyłem jakby w innym zupełnie wymiarze. Przez otwarte okna pracowni wydobywał od rana do późnego wieczora „Głos Ameryki” czy „Wolnej Europy”. W kontaktach z sąsiadami nie ukrywałem mojej pogardy i niechęci do twórców stanu wojennego.
Moja niezależność wzbudzała pewien respekt, toteż komisja „Posesja” skromnie zatrzymała się przy furtce w ogrodzeniu okalającym pracownię. Mieli okropną ochotę wejść, ale nie byli pewni jak zareaguję. Wywiązał się między nami dialog w którym próbowałem uściślić podstawę prawną ich najścia. Początkowo argumentowali, że jest to akcja powszechnie znana, piszą o niej w gazetach, mówią w radio… Mój argument, że komunistycznych gazet nie czytam, a słucham w radio wyłącznie rozgłośni zagranicznych – zbił ich z tropu. Przestępowali upokorzeni z nogi na nogę, aż w końcu, któryś z nich .. proszącym tonem powiedział, że chcieliby zobaczyć jak się robi figurki. Na to ja, a to inna sprawa, proszę bardzo i otworzyłem drzwi pracowni na oścież. Największe jednak zainteresowanie tym co robię wykazywał milicjant. Funkcjonariusz ten przyjeżdżał z pobliskiego miasteczka zesłany do nas, za jakieś służbowe przewinienia. Nazywano go „Kilof”. Mnie zupełnie wcześniej nie znał. Moje droczenie się z komisją złożoną z partyjnych półgłówków, wyraźnie go do mnie wrogo nastawiła. Z surową miną zaczął mnie wypytywać do czego potrzebne są mi nagromadzone w pracowni stosy kartonu? Ja go wtedy spytałem: a pan pyta służbowo, czy prywatnie? Służbowo… odwarknął! Na to ja mu odpowiedziałem, że wszelkich informacji mu udzielę jak założy protokół przeszukania. Nie jest pan uprzejmy – odburknął. Wyszliśmy na zewnątrz i wtedy zażądał ode mnie dowodu osobistego. A na co on panu spytałem? A bo chcę ukarać pana mandatem za wysokie pokrzywy rosnące pod płotem – odpowiedział. Wtedy zażądałem, żeby się wylegitymował, podał swoje nazwisko, no bo jak przystąpił do milicyjnych działań operacyjnych to muszę wiedzieć z kim mam do czynienia. On na to – mundur powinien wystarczyć.. Pozostali członkowie komisji z pewnym zakłopotaniem, przestępując z nogi na nogę czekali co z tego naszego starcia wyjdzie, a ja spokojnie wróciłem do pracowni, oni postali, postali i sobie poszli. O całym tym zdarzeniu opowiedziałem Antkowi, kiedy wieczorem, jak to mieliśmy w zwyczaju, ze szklaneczką brandy w ręku – roztrząsaliśmy bieżącą politykę. Nawet nie przypuszczałem, że to z pozoru błahe zdarzenie zaowocuje – zaciągnięciem nas obydwu przed peerelowską Temidę. A sprawy tak się miały.
Antek skrupulatnie, każdego miesiąca w „miesięcznicę” wprowadzenia stanu wojennego uczestniczył w mszach odprawianych w opolskiej Katedrze. Wracając wtedy (1986 ?) wieczorem, w połowie drogi między Głogówkiem a Głubczycami został zatrzymany przez patrol milicyjny chroniący się przed zimnem w pospolitej „suce” marki Nysa. Po sprawdzeniu dokumentów, srogo wyglądający funkcjonariusz zażądał otwarcia bagażnika… Antek przypomniał sobie moją godną postawę i też oświadczył, że bagażnik otworzy jak milicjant się mu wylegitymuje. Stropiło to wielce przedstawiciela komunistycznej władzy i popędził do samochodu po instrukcje, mówiąc ,iż figurant nie chce bagażnika otworzyć, wtedy bystrze zapytano go przez radio: a on sam jest? Nie z żoną odpowiedział funkcjonariusz w stopniu sierżanta. No to się baranie mu wylegitymuj.. usłyszał. Dalej wszystko potoczyło się gładko, milicjant się przedstawił, Antek pokazał, że w bagażniku Bujaka nie miał i ruszył w dalszą drogę… Po przejechaniu niespełna dziesięć kilometrów znowu go patrol MO zatrzymuje. Działają już we dwójkę, jakiś cywil w dodatku w głębi szarego Fiata zamajaczył. Nie patyczkując się wielce oświadczają, że karzą przyjaciela mandatem za ”używanie świateł drogowych w obszarze zabudowanym”, co było bałamutnym zarzutem bo Antek do miasteczka jeszcze nie dojechał. Na taką hucpę przyjaciel zareagował stanowczo – mandat odrzucając. Po upływie tygodnia dostaje Antek wezwanie na stawienie się przed Kolegium ds. wykroczeń w Głubczycach. Pojechaliśmy tam we trójkę. Na korytarzu, przed salą rozpraw kłębił się tłum nieszczęśników, których przyłapano na oddawaniu moczu w miejscu publicznym, albo innymi przeciwko socjalistycznej praworządności występkami. Trochę odstawaliśmy od tego towarzystwa, państwo doktorostwo z przyjacielem domu noszącym się z artystyczną ekstrawagancją. Po wywołaniu sprawy przyjaciela na wokandę, mnie nie chciano jednak wpuścić na salę, wstawiłem jednak nogę między drzwi, które zamykał przed mną wyglądający na emerytowanego ubowca osobnik i głośno powoływałem się na prawa człowieka do jawnego procesu. Z wyżyn stołu sędziowskiego odgrodzonego barierką usłyszałem pytanie kim jestem. Obserwatorem – odkrzyknąłem dziarsko. Co wywołało leki popłoch w trzyosobowym składzie sędziowskim.
Pozwolono mi w końcu usiąść na miejscu przeznaczonym dla publiczności i rozpoczęła się rozprawa. Z mową oskarżycielską wystąpił funkcjonariusz w stopniu chorążego. Antoni, który przedstawił się dodatkowo jako biegły wpisany na listę sądu wojewódzkiego w Opolu, bez trudu wykazał fikcyjność zarzutu popełnienia wykroczenia używania świateł drogowych w miejscu zabudowanym i powiązał go z wcześniejszym zdarzeniem, które doprowadziło do wylegitymowania się upokorzonego tym milicjanta. Zacukali się wielce sędziowie, którym przewodniczyła energiczna urzędniczka z Urzędu Miejskiego w Głubczycach i przewidując proceduralne problemy w drugiej, odwoławczej instancji – postanowili sprawę odroczyć i powołać jego na świadka. W dobrych nastrojach wróciliśmy do Branic. Minął dosłownie tydzień, a tu ja otrzymuję wezwanie stawienia się przed Kolegium. Antkowie postanowili mi w tym towarzyszyć. Na początku postępowania, przy ustalaniu mojej tożsamości Kolegium nie potrafiło ze mnie wydusić istotnej dla wymierzenia dotkliwej kary informacji – jakie mam dochody. Rezolutnie bowiem zeznawałem, że jako osoba działająca w oparciu o „Książkę Zamówień” dla artystów rękodzielników nie wykazuję dochodów, tylko uiszczam podatek od obrotów. Kolegium okropnie się tym zatroskało, próbowało mnie podejść pytaniami pomocniczymi: a ile ja potrzebuję pieniędzy, żeby przez miesiąc się utrzymać? Zbyłem ich i żadnej kwoty nie wymieniłem. Oskarżyciel, sam trochę nieprzekonany zarzutem „nieestetycznych pokrzyw pod płotem” wniósł przebiegle o przesłuchanie owego milicjanta i pozostałych członków komisji ”Posesji” za świadków. W związku z czym wyznaczono za dwa tygodnie dalszy ciąg procesu. Po tygodniu jednak odbyło się drugie posiedzenie Kolegium w sprawie przewinienia Antka. Na miejscach dla publiczności zasiedli również zaproszeni przez nas i inni znajomi. Kolegium widząc prawie pełną salę – wyraźnie zesztywniało. Milicjant, który go pierwszy zatrzymał nazywał się chyba Podstawka. Przyjaciel bez trudności wykazał związek jego prawa do wylegitymowania funkcjonariusza z późniejszą zemstą jego kolegów, MO. Kolegium z co raz bardziej wyraźnym wyrzutem patrzyło na wnoszących oskarżenie milicjantów. Po zakończeniu postępowania dowodowego udało się na naradę, by po 20 minutach ogłosić wyrok : przyjaciel został uznany winnym popełnienia wykroczenia, ale odstąpiono od ukarania go! Żadna ze stron od tego werdyktu się nie odwołała. Natomiast w mojej sprawie, drugie posiedzenie Kolegium trwało blisko godzinę. Przesłuchano po kolei wszystkich członków komisji, ustalając przebieg zdarzenia i nawet ich odczucia co do inkryminowanych pokrzyw. Bez żadnego skrępowania wygłosiłem mowę oskarżając władzę ludową o represyjność wobec obywateli, którzy nie podzielają oficjalnie obowiązującej doktryny socjalistycznego dobrobytu, że gołym okiem widać, że wkrótce to wszystko się zawali… Kolegium z wyraźnym grymasem cierpienia na twarzy powiedziało: i znalazł sobie pan miejsce do wygłaszania takich uwag.. Ja na to, że się tutaj nie wpraszałem… Sala była również wypełniona moimi przyjaciółmi i owymi nieszczęśnikami z komisji, kiedy Kolegium uwolniło mnie od spreparowanego zarzutu.
Pisząc o tym chciałbym dać świadectwo atmosfery w jakiej, na głębokiej wsi z dala od funkcjonujących sprawnie i zorganizowanych struktur opozycyjnych przyszło żyć, wykazywać się postawą – prowincjonalnym dysydentom.
Życie, które pisze niekiedy scenariusze z godną literackiego talentu niezwykłością zdarzeń, przypomniało mi owe procesy, kiedy do urzędu gminy, którym jako wójt kierowałem przyjechała urzędniczka, aby mnie przeszkolić w zakresie tajnej kancelarii, tajemnic służbowych i państwowych. Okazała się nią być pani, która etatowo w Głubczycach przewodniczyła obu rozprawom przed Kolegium!
autor: Stanisław Wodyński