Dwudziestego pierwszego grudnia ubiegłego roku wyglądałam końca świata bardzo uważnie. Gdyby traktować serio apokaliptyczne proroctwa niektórych mediów należało się w tym dniu spodziewać koncertu archanielskich trąb i galopujących w stronę grzeszników czterech jeźdźców. Spodziewałam się najgorszego, jakem zatwardziały grzesznik.
A tu nic. Spokój i cisza. Sklepy pracują pełną parą, kto żyw przygotowuje święta. Wyszłam z domu dokupić ostatnie prezenty na wypadek, gdyby Gwiazdka, pierwsza po końcu świata, miała się jednak odbyć. W mieście nie zauważyłam niczego, poza normalną przedświąteczną gorączką.
Wracam do domu a tu… wszystko bez zmian. Na krawędzi sekretarzyka schnie szklany obrazek, pędzle stoją w kubku z długopisami, naczynia też się same nie umyły – mój bałagan jak był, dalej jest. Na środku poduszki śpi kot zwinięty w kłębek, łapkami obejmuje jasiek i żadnym końcem świata się nie przejmuje.
Poczekam zatem do wieczora , mam z kolegami iść na piwo; gdyby koniec świata się jednak zdecydował, zastanie nas wszystkich razem. I czekaliśmy tego końca świata w ulubionej knajpce, chyba do pierwszej w nocy…
Dwudziestego drugiego grudnia uznałam, ze chyba coś przeoczyłam i koniec świata odbył się beze mnie. Od tamtej chwili staram się każdego dnia robić coś pożytecznego. Choćby nawet najmniejszy, ale codzienny, krok do przodu. Jeśli ma mnie dopaść zaraza, lub śmiertelny głód, to niech dopadnie przy robocie.
Od czasu końca świata przeżyliśmy nie tylko gwiazdkę, lecz także karnawał i Walentynki, poza tym, na Uralu spadł dosyć duży deszcz meteorytów a asteroida o jakiej być może nie marzył Bruce Willis, minęła Ziemię o kosmiczny rzut beretem (O rzut kosmicznym beretem?) I co właściwie z tego wynikło? Być może nic wielkiego – tylko dziennikarzom wiadomości wieczornych temat dosłownie spadł z nieba. Mogli zaprosić barwnych naukowców – jeden dla zobrazowania wyjaśnień potłukł szklankę – w studio zrobił się szoł i przez cały wieczór nie trzeba było opowiadać o tym, co się wyrabia w Polsce.
W tak zwanym międzyczasie z urzędu zrezygnował Benedykt XVI a w Bazylikę Świętego Piotra uderzył grom z jasnego nieba. Początkowo myślałam, że ten grom, to dzieło jakiegoś grafika, lecz później okazało się, że nie. Przez pierwsze dni wydawało mi się, że trafiłam do filmu scence- fiction, bo papieże nie abdykują w prawdziwym świecie. (przez ostatnich siedemset lat przynajmniej – nie) a asteroidy nie latają tak nisko, jak sputniki.
Nie, proszę państwa u nas nisko mogą latać jaskółki.
Kiedy minął pierwszy szok zaczęło do mnie powoli docierać, że być może najbliższy prawdy był Tadeusz Różewicz pisząc, że: „w dzień końca świata pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji”. Koniec świata tak, jak jego trwanie jest procesem, który cały czas się toczy i składa się na niego wiele elementów. Nie sama asteroida i nie wyłącznie abdykacja Benedykta, tylko obie te rzeczy, wzbogacone jeszcze o tysiąc mniej istotnych. Jest więc wyraźna szansa, że świat nie skończy się jednego dnia kosmiczną kolizją, wypuszczając na pożegnanie pióropusze fajerwerków. Świat, jaki znamy kończy się od dość dawna.
Nie chcąc marnować czasu, którego być może zostało już niewiele, rozstawiam sztalugę i zabieram się do wypełniania kolorami wykonturowanego wczoraj szkła. Może uda mi się je skończyć. Kot na mojej poduszce rozprostował się z kłębka i starannie myje przednią łapkę.
Autor: Maria
Kotek nie przejął się końcem swiata.W najlepsze sie bawi. A koniec swiata zapewne nadejdzie .Ale kiedy??? Kto to wie???