Zamyślonym przechodniom, trybikom wielkich skupisk, czasem zdarza się trafić na ulice takie, jak ta. Pachnące mlekiem, cynamonem i goździkami od rana do wieczora. Ulice chronicznie mgielne, będące częścią osiedli, na które nigdy nie przyjeżdża wesołe miasteczko. Ulice urwane niewiadomo skąd, ułamane jak piernik podzielony zamiast chleba, kruche i nietrwałe, jak tafle opłatka.
Opłatkami bywają zazwyczaj wyłożone chodniki takich ulic a drzewa mają sęki z marcepana. Ulice zwą się różnie: Nugatowa, Marcepanowa, Czekoladowa, Kremowa, Rachatłukum. Ludzie wchodzą w nie, jak w masło, znikają w objęciach mlecznej mgły, uwiedzeni zapachem likieru jajecznego i goździków. Tracą pamięć, poczucie rzeczywistości, tracą czas. Dla bliźnich stają się niedostrzegalni i niedostępni, nawet bez użycia czapki niewidki. Na ulicach marcepanowych nie ma wschodów słońca, deszczów, ani korków. Nie ma „dzisiaj”, ani tym bardziej „natychmiast”, bo czas ciągnie się jak masa karmelkowa, którą zawsze ktoś podgrzewa w rondelku.
Można przesiadywać w małych kawiarenkach rozpoznając zapachy, kosztując smaki i nigdzie się nie spiesząc. Wszystko jest do zjedzenia i wszystkiego można spróbować: torcików z płatków migdałowych, nugatu w grubych plastrach, cudownych bajaderkowych resztek. Wielkich odpustowych lizaków w kształcie serca, ukraińskiej czarnej chałwy z bloku, albo kawy z cynamonem.
Żadnemu z dżentelmenów w surdutach i cylindrach nigdy po takiej kawie nie skoczyło ciśnienie. Żadna z dam w sukniach koloru grynszpanu, albo tabaki, nigdy nie musiała sobie żałować stracciatelli. Niektóre nawet zachwalały pomysł upieczenia z ciasta marmurkowego foteli w kawiarenkach, jako bardzo wygodny. Babeczki w czekoladzie są leciutkie jak puch a szarlotka z lodami przypomina złote runo argonautów. Nie odnotowano jak dotąd przypadków zatrucia pokarmowego.
Na ulicach Marcepanowych dzieci szczególnie chętnie wysuwają jęzory, by łapać padający śnieg, zrobiony z wiórków kokosowych. Na dodatek odłamane z dachów sople lodu smakują wodą z sokiem malinowym.
Zajęci zbieraniem rosnących na drzewach cukierków Harribo dorośli, wynoszą pod niebiosa imię Wielkiego Cukiernika. Podobno kiedyś był. Podobno to on pozakładał mlekiem i miodem płynące ulice. Wprawdzie od lat nikt go nigdzie nie spotkał, ale jego obecność wyczuwa się instynktownie przez cały czas.
Rzadko kiedy komuś udaje się spotkać tam znajomych. Kołnierze płaszczy rosną, kapelusze opadają na uszy, rysy twarzy zacierają się nie do poznania. Nawet jeśli nie, za grubym makijażem można schować oczy i policzki. Nie trzeba lubić wszystkich bliźnich i nie trzeba przestrzegać postów. Wystarczy lubić czekoladę.
Ulic Marcepanowych, Waflowych i Chałowych nie ma na planach miast. Może zamykają się za każdym połkniętym przechodniem i nie ma ich, tak jak na rozkładach jazdy brakuje niektórych połączeń. Kolej bardzo się stara to zmienić i nie może. Tak po prostu jest i już.
Widać wewnątrz ludzkich mrowisk muszą istnieć takie trójkąty bermudzkie, w których można niepostrzeżenie zniknąć. Nagle, na krótko i bez wyrzutów sumienia, wziąć chwilę urlopu od świata i od życia, które za nasz entuzjazm, nasze siły i zaangażowanie nie odwdzięcza się niczym, prócz paru czczych obietnic na przyszłość. Temu właśnie służą miejsca nie dla wszystkich, nigdy nie wydane ludowi na żer. Tylko dla tych, którzy mają odwagę wejść we mgłę, nie zadając tysięcy zasadniczych pytań. Dla tych, którzy nie boją się przytyć.
Mieszkańcy ulic Waflowych wyglądają jak subiekci w sklepach z łakociami. Odważają cukierki w słodkich, barwnych polewach, nawijają watę na patyki, zalewają chili w foremkach szwajcarską czarną czekoladą. Uśmiechają się tajemniczo i czasem wspominają Wielkiego Cukiernika. Nikogo, kto na ulicy Oblatowej wdepnie w kałużę rozlanego miodu, nie zostawią z niczym.
Ludzie, którzy przypadkiem, lub za namową przepadli na jednej z takich ulic pochłonięci przez mgłę, nie będą wiedzieli, jak tam trafili, bo wracają z takich przechadzek jak z głębokiego snu. Jeszcze ciepli, pachnący i mięksi niż zwykle. Po drodze otrzepują się z mąki, próbują zedrzeć z siebie lukier i czekoladowe okruszki. To sprawia ból, ale jeśli im się to uda, z wnętrza ciał zaczyna wyglądać na świat piernikowe ciasto. Ludzie stają się jacyś nieswoi, niepewni siebie. Pewni tylko tego, że do końca życia nie zapomną smaku prawdziwego marcepana.
„ …z cukru był król, z piernika paź
królewna z marcepana.”
Autor: Maria
Opole, Wigilia 2008
Należy dązyć do przywrócenia normalnego życia w polskich Rodzinach.Wielka rola jest matek i ojców.Faktem jest ,że świat poszedł w kierunku nieprawidłowym.Ojcowie nie pomagają przy wychowywaniu dzieci, wręcz się wstydzą każdego narodzonego dziecka,chociaż ostatnio spotykam młodych mądrych ojców z dziećmi i to jest budujące. Matki muszą,muszą „cementować” Rodzinę przez wspólne przebywanie,gotowanie,pieczenie a nade wszystko modlitwę.Dzieci należy uczyć życia a nie kupić zabawkę na zasadzie niech się samo bawi.Razem się bawmy.Wróćmy do sprawdzonych przez naszych dziadków, babcie metod wspólnego rozwiązywania problemów, otwórzmy się na miłość w rodzinie i w gronie przyjaciół. Patrząc perspektywicznie to się opłaca.Idąc przez mgłe narażamy się pobłądzenie.