To pierwsza część tetralogii łotrzykowsko-heroicznej Waldemara Łysiaka, to wspaniała podróż po historii PRL. Opis działania kryminalnego półświatka, kontrolowanego oczywiście przez służby specjalne. Ukazane tam zostały powiązania komunistycznej Służby Bezpieczeństwa z warszawskim podziemiem gospodarczym, o tym jak pułkownik SB, proponuje instruktorowi karate, zostanie „księciem” warszawskiego światka kryminalnego, a więc:
„… Kim ty jesteś?! – uderzył nagle jak ktoś, kto wchodzi do swej chaty i widzi obcą figurę w szlafroku.
– Przymusowym rencistą bez renty, marzycielem bez złudzeń, nałogowym wypełniaczem kuponów totka bez szczęśliwej niedzieli, bo tu dedukcja się nie sprawdza. Kiedyś należałem do prominentów prawego brzegu, Grochów stanowił moją włość, ale wydziedziczono mnie …
– Kiedy?
– Uuuu! Kopa lat, w sześćdziesiątym ósmym.
– Więc w sześćdziesiątym piątym byłeś władzą na Grochowie?
– Władzą była władza, ja byłem panem na Grochowie, szefem tego Grochowa, który nie lubi zadawać się z władzą.
– Półświatek?
– Półświtaek, margines, podziemie kryminalne, jak pan woli. Od malego do dużego interesu, zdarzały się i bardzo duże.
– A Praga?
– Praga była lennem mojego… przyjaciela… obaj podlegaliśmy faraonom prawobrzeżnych dzielnic. Ale znałem Pragę dobrze, mieszkałem tu.
– Musiałeś więc znać wszystkich jej bandziorów…
– Co do jednego.
– I każdą głośną sprawę…
W tonie „Petra” zadźwięczał hamulec, może strach, a może tylko czujność:
– Owszem…
– W sześćdziesiątym piątym przy Brzeskiej truła się dziewczyna… Pamiętasz?
„Petro” skupił się lub udawał, marszcząc brwi, na koniec mruknął:
– Kilka podfruwajek o złamanym sercu…
– Nie cierpiała na to. Została zgwałcona przez bandę ze swej ulicy, można powiedzieć przez sąsiadów!
W ślepiach starego błysnął ognik pamięci i natychmiast eksplodował:
– Już! Coś sobie przypominam… Więc to takie buty?!… Przypomniałem sobie…
Ja też. Blade światełko. Mieszkała trzy domy od nas. Nie mogłem jej pamiętać, byłem szczyl – policjant, kowboj, wódz Apaczów. Miałem dziewięć lat. Gienio czternaście, klepał mi piate przez dziesiąte jak treść filmu, na który nie wpuszczono gnoja do „Syreny” i „Pragi”. Detal poznałem od innych, co mieli starsze rodzeństwo. Dziewczyna była swoja, a odprowadzał ją dobiegacz z drugiego brzegu, frajerek z Żoliborza, czy Mokotowa, studencik; chłopaków pod bazarem zalewała krew. Ostrzegli dziewczynę, bez skutku. Zaczepili ich, dziewczyna coś im warknęła, dostała w twarz i wówczas on uniósł się tą rycerską odwagą inteligencika, którego jeszcze nikt w życiu nie skopał butami. Zrobili z niego futbolówkę, normalnie. Takich rzeczy się tam nie darowuje. Kapuś wziąłby kosą po flakach, ale dziewczyna – kapuś? Wyprostowano ją żywymi majchrami. Odkręciła gaz, w szpitalu padła na rozum. Potem jej stara wymeldowała się z dzielnicy, zabierając córkę. Ludzie mówili, że do czubów, a stamtąd do grzesznej ziemi, bo poświęconej ksiądz nie dał.
„Petro”, gdyby mógł, klaskałby z zachwytu. Jego fart przekroczył szczyt marzeń; człowiek, którego szukał, nie mając żadnej gwarancji na znalezienie, a po znalezieniu na umowę – znajdował się w jego rękach. I zgodnie z oczekiwaniem ten człowiek po raz pierwszy odezwał się doń per „pan”.
– Proszę… pana… – wymówił z trudem, jakby gardło było za wąskie dla słów – czy pan znał… to jest, czy pan wie… jak można znaleźć tych ludzi?
– Tak.
– Golf pragnął więcej, ale „Petro” się nie śpieszył, chciał wziąć swój mały odwet. Patrzyli sobie gęba w gębę, czekając. Po kilku sekundach mądrość starego szepnęło mu, jaką głupotą jest łowienie drobnych satysfakcji kosztem interesów. Odpuścił z uśmiechem pełnym zwycięstwa sprytu nad ambicją:
– Światem rządzi Bóg miłosierny albo król-przypadek, trzecie nie istnieje… To prawdziwy cud, moja szczęśliwa niedziela, lecz pańska również. Szukałem pana, bo tylko pan może mi pomóc. I co się okazało? Że tylko ja mogę pomóc panu. Ale nawet nie to jest najbardziej cudowne, lecz fakt, że ma pan jedną możliwość zrealizowania swych marzeń w sposób optymalny – kupić mój projekt, zgodzić się na przedsięwzięcie, które chce panu zaproponować. Nasze cele uzupełniają się jak rewolwer i pocisk, jedno bez drugiego nie funkcjonuje… Wie pan, odczuwam strach, że to sen, który się skończy na rozkaz budzika, bo ta zbieżność ma w sobie coś nierealnego, z kosmosu objawień świętych lub metafizycznych…
Poniosło go; czuł, że przeholowuje, więc urwał, z pewnością zły, iż o kilka zdań za późno, bo golf to facet, którego można zrazić egzaltacją w przełyku. Lecz tamten był dziwnie nieobecny, zdawało się, że kima z otwartymi oczami; powiedział wolno półgłosem:
– Chcę odpocząć… Moi chłopcy zawiozą pana do domu… jutro omówimy nasze sprawy. „Fokstrot” zostaje ze mną…
– Jak długo?
– Co jak długo?
– Jak długo będzie pan trzymał go u siebie, do końca życia? Oni nie zapominają i nie wybaczają, chyba, że muszą.
– Człowieku jestem zmęczony… Później się zastanowię…
– Później będzie za późno, musi pan decydować natychmiast!
– Dlaczego?
– Dlatego, mój panie, że kiedy jutro zobaczą, iż „Fokstrot” zwiał, całą wściekłość obrócą przeciw jego bratu, pewni, że to on mu pomógł…
Golf rzeczywiście wyglądał na zmęczonego, coś z nim było nie tak; przed chwilą pękła jakaś sprężyna i zapatrzył się w głąb samego siebie, odpędzając muchy słowami; miał wszystkiego dość. Ale nawet w tym stanie zwisu nie przestał kojarzyć i nie przepuścił luki w zeznaniach „Petra”:
– To ładnie, że tak się pan martwi o jego rodzeństwo. Tylko, że nasza randka tutaj to przypadek, którego nie mógł pan wydedukować, prolog cudu, o którym śpiewa pan jak trubadur zaczytujący Svedenborgiem! Wziął pan ze szpitala jednego, a co z drugim?… też chciał go pan natychmiast schować w swoim domu?… gdyby tak było, pojechałby pa po rekowalescenta z jego braciszkiem!
– A dleczego jest na odwrót? – zapytał stary. – Jego brat mieszka gdzieś koło Dworca Wileńskiego, chyba u teściów, nie wiem dokładnie, „Fokstrot” by mnie zaprowadził.
Miał odpowiedź na każdego haka, szybką i gładką jak wąż. Kto mógł sprawdzić, że blefuje? Zresztą może i nie łgał, to było teraz bez znaczenia. Zatrzęsło mną co innego: przez cały ten czas nawet nie pomyślałem o Gienku, dopiero on mi przypomniał, że mam brata. Czułem się jak Kain. Gienek budował lepsze jutro, wycinając na eksport jakąś puszczę, ale właśnie miał wrócić z delegacji, może już wrócił. Zgoniliby by go za niewinność…
Golf widać doszedł do wniosku, iż wojowanie słowami z władcą słów to gówniany interes, bo spytał rzeczowo:
– Co pan radzi?
– To co i tak musiałby pan zrobić jako dłużnik „Fokstrota”. Połamać ręce, które zamierzą się na niego. W drobny mak! Bestie należy sterroryzować według pisma: gwałt na niech się gwałtem, aby sama myśl o dintorowaniu powodowała paniczny lęk!
Golf wyzbył się wahań:
– „Fokstrot”, gdzie mieszka twój…
– To już nie będzie konieczne! – przerwał mu „Petro”. – Oni zaczną od domu „Fokstrota”. Trzeba na nich poczekać i sprawić łaźnie. Tamto mogli uznać za wypadek przy pracy. Po dwóch takich lekcjach koniec złudzeń, zapanuje w tym towarzystwie ból głowy i krótki chaos. Nim się otrząsną, można by przygotować wielkie bang i… genesis nowego układu… Ale o tym mamy rozmawiać jutro.
Umówili się i pożegnali. Nazwiskami:
– Mieczysław Heldbaum, po matce Żebdziakiewicz vulgo Żendziawer, do usług.
– Stefan Karśnicki (później usłyszałem, że w klubie zwano go „Samuraj”). Moi ludzie odwiozą pana do domu.”1
Tak przebiegało pierwsze spotkanie przyszłego „księcia” kryminalnej Warszawy, Stefana Karśnickiego z pułkownikiem Służby Bezpieczeństwa Mieczysławem Heldbaumem. Oczywiście zanim Karśnicki ostatecznie zgodził się zostać „księciem”, musiało upłynąć jeszcze kilka spotkań, w niniejszej recenzji pozwoliłem sobie zacytować przebieg kolejnego spotkania Stefana Karśnickiego z „Petrem” (pseudonim Heldbauma w półświatku), na którym to spotkaniu omawiają wstępnie plan zostania księciem kryminalnego gospodarczego podziemia:
„…. – Załóżmy, że przyjąłem pański plan… – powiedział i usiadł.
„Petro” podbiegł do swojego krzesła i też usiadł.
– Tak
-… i, że robimy ten przewrót…
– Tak!
– … i wszystko się udało…
-Musi się udać!
– … i ja zostaje księciem…
– Pierwszym po Bogu!
– … jaka będzie wówczas pańska rola? Nie sądze, by chciał się pan tylko zemścić na ludziach, którzy kiedyś pozbawili pana władzy, dać im błogosławieństwo i odejść…
– Myśle, że mógłbym być pańskim doradcą, ministrem…
– A gdybym się nie zgodził?
– Pańska wola. Tylko, że beze mnie mialby pan trudny żywot. Ktoś taki jak Heldbaum, znający układy i układziki na Pradze, będzie panu konieczny…
– Nie tylko Heldbaum zna Pragę…
– Tak, znajdzie pan pomagierów bez trudu, choćby wśród pokonanych. Słabo może być u nich z lojalnością, ale to pańskie zamartwienie… Co miałby pan dla biedny Żendziawer?
– Podobno nic tak dobrze nie świadczy o książętach, jak umiejętność dobierania właściwych ludzi do stanowisk…
– Zaczynam się bać. Jaki byłby ten etat?
– Powiedzmy… nadwornego błazna.
Myślałem, że stary wpadnie w gniew, a on się uśmiechnął:
– To komplement!”2
Przed podjęciem ostatecznej decyzji „Książe” polecił „Fokstrotowi” zebrać caly batalion, celem omowienia sprawy:
„ – „Fokstrot” – powiedział Karśnicki – idź do „Dżeka”, niech zbierze wszytskich chłopców i niech tu przyjdą.
– Dziś?
– Dziś lub jutro, może wybierać. Ale nie później niż jutro.
I wsadził zapałkę w zęby na znak, że przestał mówić.
„Dżek” odwiózł mnie z powrotem i wlazł do „Książęcego” mieszkania.
– Jutro, szefie – zameldował w progu – dziś już nie da rady złapać wszystkich. Czy to ma związek z wizytą pana „Petroniusza”?
– Pośredni
– Co jest grane?
– Dowiesz się jutro.
– Znowu wykręcił jakiś trick?
– To jest jego pasja. Zarzucił mi młodzieńczy uwiąd.
– Że co?!
– Że on jest pershing, a ja spróchniały bambus.
„Dżek” gwizdnął (to jego gwizdanie, kiedy był zaskoczony lub podrajcowany, miało coś z żydowskiego „Aj-waj”):
– Ładnie! W ten sposób chce pana kręcić?
– Uhmm.
– I nakręci?
– Sam się nakręcam, kiedy chcę. Kiedy nie chcę, to można kręcić korbą do…
– Do usranej śmierci! – zarżał Jacuś. – Biedny Petrolot, wciąż nisko lata…
Lecz Jacuś był w błędzie. Kiedy już wszyscy usiedli po turecku wokół maty, jak synowie wokół betów umierającego ojca, Karśnicki rzekł:
– Podjąłem decyzje. Gram. Ale to sport tylko dla ochotników – idiotów, można nie dobiec, nie dorzucić, nie doskoczyć… To jest impreza, która pachnie śmiercią…
Zawiesił głos, a ponieważ nikt się nie odezwał, on przemówił znowu:
– Zgodzę się na to, żeby dwóch, najwyżej trzech z was, poszło ze mną. Jak już powiedziałem, ochotników-idiotów, bo trzeba być przy chorych zmysłach….
– Szefie – wjechał mu w słowo Klon – ten numer nie przechodzi! Mamy to już obgadane, nie idziemy na to!
Zdębiałem, a Karśnickiego ucieszyło:
– Dla mnie to kamień z serca, chłopcy. Zaczynacie myśleć głową, a nie ręką…
– Pan źle zrozumiał, szefie, nie przechodzi numer z dwoma- trzema – wkitrał mu się znowu Klon. – Grają wszyscy z nas, albo nikt!
– Jacek takie ultimatum to możesz sobie!….
Klon przerwał mu po raz trzeci:
– Wynik głosowania, szefie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Żaden inny uklad nie przechodzi.
Zbierając się, „Dżek” zapytał:
– Jak pan jest umówiony z „Ptroniuszem”?
– W ogóle nie jestem z nim umówiony. On jeszcze nie wie, że ja się zgadzam.
– Co?!
– Nie zdążyłem mu powiedzieć, gdy wychodził.
– To niech mu pan powie teraz, zna pan numer jego telefonu.
– Ale nie znam tych, którzy mogą znać numery telefonów. Jak mi satnie cebula, to zadzwonię do zegarynki. Ty do mnie też nie dzwoń w żadnej z ważnych spraw. Do niego ktoś musi pójść.
– Ja to zrobię.
– Za tobą Heldbaum nie przepada. Pójdzie „Fokstrot”. Ty „Dżek”, wręczysz prezesowi klubu moją prośbę o zwolnienie z pracy. Był wieczór, kiedy przyszedłem do Heldbauma (wpierw musiałem odholować Dankę). Błysnęło w judaszu i dobiegł mnie jego szept:
– Ach, o ty…
Otwarł.
– Wejdź.
W korytarzu było ciemno. W salonie świeciła jedna lampa. Stary zwalił się na swój fotel i skurczył; siedział w białym szlafroku z czerwonymi lamówkami, założywszy jedną nogę na drugą (ta druga była obandażowana); miał pomarszczone ryło, wpadnięte policzki i puste gały, pełne jakiegoś bólu; wyglądał jak smutny niemowa.
– Po co przylazłeś? – szepnął.
– Pan Stefan kazał mi przyjść.
– W celu?
– Że jest blat w tej sprawie. On się zgadza.
Powinien zawyć z radości. Ani drgnął. Filował martwo w jakąś stronę, czort wie w jaką, bo lampa świeciła zza jego pleców i twarz tonęła mu w cieniach.”3
W ten oto sposób Stefan Karśnicki, instruktor karate w jednym z warszawskich klubów zostaje „Księciem” warszawskiego półświatka. Książkę tę polecam każdemu, kto chce się dowiedzieć jak wyglądało podziemie kryminalne i gospodarcze w PRL, zwane przez, niektórych „złotym rynsztokiem”, dlaczego złotym przekonasz się czytelniku czytając kolejne tomy tetralogii Waldemara Łysiaka, w ostatniej części dowiemy się także kim był „Dobry” z Dobrego. Na zakończenie swej recenzji wspomnę tylko, iż Dobry jest ostatnią ocenzurowaną książką w Polsce (1990 sic!), ocenzurowaną, pomimo, iż wówczas w 1990 roku mieliśmy już III RP.
Autor: Tomasz Sarwa
Wybrane cytaty pochodzą z powieści Waldemara Łysiaka „Dobry”. Warszawa 1990, s. 50-53, 64-65, oraz 125-127