Cała Polska żyje dziś aferą parabanku Amber Gold i losami jej szefa Marcina P., męża Katarzyny Plichty. Wszak Amber Gold to syn premiera Tuska w tle, więc ekrany są rozgrzane od polityków wylewających swoje święte oburzenie. Ba, obudził się z letargu i prokurator generalny Andrzej Seremet, który dziwnym trafem do tej pory nic nie wiedział o nieprawidłowościach związanych z działalnością spółki, mimo że dokumenty spływały do Ministerstwa Sprawiedliwości już dawno. Marszałek Ewa Kopacz przeznaczyła na aferę wielogodzinną debatę w Sejmie. Pewnie zostanie też powołana sejmowa komisja śledcza, by prześwietlić mechanizmy działania parabanku. Oczywiście Platforma jest przeciw, więc wszystko – jak zwykle w polskiej polityce ostatnich lat – zależy od tzw. ludowców z PSL, którzy pewnie (piszę tekst przed pojawieniem się wniosku o komisję na forum plenarnym Sejmu i dyskusją poselską) powołanie komisji śledczej poprą, choćby po to by zemścić się na współkoalicjancie za aferę taśmową sprzed parunastu tygodni.
Igrzyska polityczne trwają. Zapomina się tylko o najbardziej poszkodowanych – dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy najpewniej nie odzyskają ulokowanych w Amber Gold oszczędności. No dobrze, powie ktoś, ci ludzie dziś płaczą, ale po co chodzili do instytucji oferującej korzystniejsze warunki niż w niebie? Ano chodzili dlatego, że polskie państwo łupi społeczeństwo ile może i nikt już nie nadąża za wzrostem podatków i wydatków z domowego budżetu. Parabanki ze swoją ofertą stają się ostatnią deską finansowego ratunku i skrzętnie to wykorzystują. Pętla podatkowa Platformy Obywatelskiej, naganiająca klientów instytucjom typu Amber Gold, zaciska się coraz bardziej, mimo że jak przekonują premier Donald Tusk i minister Jan-Vincent Rostowski mamy raj, „zieloną wyspę”, i ogólnoświatowy kryzys się nas nie ima.
Żarty żartami, ale wieloletnia bezkarna działalność Marcina P., męża Katarzyny Plichty, człowieka o przeszłości kryminalnej z wyrokami na karku, przymykanie przez szeroko rozumiany aparat sprawiedliwości oczu na nieprawidłowości i brak składanych dokumentów finansowych przez władze Amber Gold, wcale mnie nie szokuje.
Nie usprawiedliwiam Marcina P., ale jest on tylko i wyłącznie dzieckiem korupcjogennego systemu toczącego niczym rak pookrągłostołową Polskę. Ile afer po 1989 r. zostało wyjaśnionych, ilu ich bohaterów skazano? No, ale niech „Kowalski” spóźni się o jeden dzień z odprowadzeniem VAT-u, albo niech bez kasy fiskalnej sprzedaje na dożynkach, tak jak te nieszczęsne członkinie Koła Gospodyń Wiejskich grochówkę – no to wtedy ma za swoje! Dobiorą się do niego wszystkie możliwe instytucje „stojące na straży prawa”. Od Straży Miejskiej, poprzez policję, urzędy skarbowe, z resortem Rostowskiego włącznie.
W czerwcu tego roku sąd w Houston skazał na 110 lat więzienia amerykańskiego finansistę Allena Stanforda, założyciela i szefa Stanford Financial Group. Stanford, zwany „małym Madoffem”, oszukał 30 tysięcy osób z ponad 100 krajów, zdefraudował siedem miliardów dolarów, prał brudne pieniądze i utrudniał pracę wymiaru sprawiedliwości. W swej działalności stosował tzw. schemat Ponziego, czyli mechanizm finansowy polegający na spłacaniu inwestorów z pieniędzy wypłacanych przez kolejne osoby.
Biedny Stanford miał pecha, nie dlatego, że wpadł, ale dlatego, że nie działał w Polsce, która stała się „azylem dla bandyty”. Niedawno „Puls Biznesu” opublikował bardzo wymowną statystykę. Wynika z niej, że w 2011 roku polskie sądy za oszustwa gospodarcze skazały aż 28, 4 tys. osób, więcej było tylko złodziei (36,7 tys.), pijanych rowerzystów (50 tys.) i kierowców (70 tys.). Z tych 28,4 tys. za kratki trafiło zaledwie 3,1 tysiąca osób. Reszta dostała wyrok w zawieszeniu. Mało tego, zazwyczaj sądy orzekały najniższy wymiar kary, czyli od 1 do 2 lat pozbawienia wolności. Ten najwyższy – od 5 do 8 lat więzienia – zastosowano tylko w pary przypadkach. Także grzywny przyprawiały skazanych przestępców w białych kołnierzykach o… śmiech. Najwyższe, w wysokości 5 tys. zł, orzeczono zaledwie wobec 213 osób. Po 300-500 zł musiało zapłacić 3,5 tys. osób.
Opłaca się być nad Wisłą być aferałem, mniejszego bądź większego kalibru. A gdy jeszcze ma się „plecy”… Gdyby tak, jak to jest w USA, przestępcy finansowi trafiali za kratki, a ich majątek byłby konfiskowany i przeznaczony na odszkodowania dla oszukanych, to po paru latach byłby spokój. Ale jeżeli za oszustwa finansowe dostaje się zwykle „zawiasy” i 300 zł grzywny, to nic tylko dalej kraść. Takich „menadżerów” podobnych do Marcina P., męża Katarzyny Plichty, czy szefów różnych firm turystycznych, plajtujących z dnia na dzień będzie więc przybywać. Miała być „zielona wyspa”? No to jest!
Autor: Julia M. Jaskólska
Za: Jakuccy.pl