25 września 1946 roku w godzinach późno wieczornych do lasu pod górską miejscowością Brenna na Śląsku Cieszyńskim zaczęli się zbierać młodzi mężczyźni. W sumie w umówione miejsce przybyło ich sześćdziesięciu. Niecodziennemu wydarzeniu towarzyszyła absolutna cisza, drużynowi zabronili bowiem swoim podwładnym wszelkich rozmów, wszyscy zebrani mieli w pamięci wydarzenie z przed tygodnia, kiedy to karabinowe serie i nawoływania ubowców przerwały planowany transport. Wówczas ostrożni partyzanci wycofali się do górskich kryjówek, a obława sił bezpieczeństwa trafiła jak zwykle w próżnię. A tak mało brakowało, żeby ich „droga do wolności” już na starcie zakończyła się tragedią. Na szczęście „leśni żołnierze” na przestrzeni wielu kilometrów rozłożyli ubezpieczenia, zwłaszcza z kierunku Brennej, skąd w każdej chwili mogła wyruszyć obława, a każdy obcy w okolicy był „witany” melodią „Bo w partyzantce nie jest źle” wygrywanej przez partyzancki gwizdek, i jeśli nocnej ciszy nie przerywał umówiony odzew, czyli melodia „nie szumcie wierzby nam”, wówczas sprawa była prosta – nieszczęśnik bezszelestnie ginął.
Tylko Ubecy i ich konfidenci zaryzykowaliby bowiem „kręcenie” się nocą po okolicy w której niepodzielnie rządzą „leśni”, o czym wie każdy tutejszy. A takich nie żal. Zresztą cena jest zbyt duża, żeby „bawić” się w miłosierdzie.
Tej nocy jest nią życie sześćdziesięciu młodych jeszcze chłopców, śląskich górali, którzy są zbyt dumni, żeby rządził nimi jakiś komunista. Dlatego gdy Śląsk Cieszyński został „wyzwolony” przez żołnierzy z czerwoną gwiazdą, dumni z urodzenia górale chwycili za broń i, jak nakazuje tradycja, poszli w góry, skąd zaczęli nękać najeźdźcę. Z czasem zjednoczyli swoje wysiłki, i tak powstało największe w tej części Polski partyzanckie zgrupowanie na którego czele stanął, owiany za życia legendą, kpt. Henryk Flame, którego pseudonim – „Bartek” – powodował, że spanikowani milicjanci pośpiesznie ryglowali swoje posterunki.
Tego wrześniowego wieczora młodzi partyzanci ostatni raz żegnali swoich rodziców, zanim wyszli w zapadający zmierzch. W większości nie pozostawili po sobie żon i dzieci, na wyjazd decydowali się prawie wyłącznie „kawalerowie”, wielu nie obcowało nawet z kobietą. Wychodzili pewnie z założenia, że rozłąka z rodzicami będzie mniej bolesna, ich i tak z czasem by opuścili, niż z kochającymi żonami i dziećmi. Dlatego ich starsi koledzy, posiadający rodziny, pozostali w leśnych kryjówkach. To dlatego, po dziesiątkach lat, ich szczątki nie mogą być zidentyfikowane poprzez porównania materiałów genetycznych z żyjącymi potomkami, ponieważ ich nie mieli. Pozostała po nich jedynie pamięć. Pamięć nieludzkiej tragedii, która miała się dopiero rozegrać.
Drużynowi polecili wysmarować twarze błotem, aby tym bardziej wtopiły się w nocną ciemność, ale i tak żar nerwowo palonych papierosów oświetlał ich oblicza i błyszczące nadzieją oczy. Nadzieją, którą zaszczepił im ich dowódca.
„Bartek” po konsultacjach z kierownictwem NSZ, zapowiedział im, że oto kończy się ich partyzanckie życie, życie w ciągłej niepewności i strachu.
Wyjeżdżają na „zachód”!
W Monachium i Regensburgu, w alianckiej strefie okupacyjnej Niemiec, zainstalowały się emigracyjne władze organizacji które rozpoczęły realizację planu ewakuacji swoich podkomendnych z kraju, w którym ich życie było w ciągłym niebezpieczeństwie.
„Bartek” obiecał zwłaszcza swoim najmłodszym podkomendnym, że na „zachodzie” będą mieli możliwość ukończenia szkół, znalezienia pracy i założenia rodziny, czyli stabilizacji życia, co było nie możliwe w komunistycznej Polsce. Chętni będą mogli ukończyć wojskowe kursy i kontynuować walkę o niepodległą Polskę a wszystkich, bez wyjątku, spotkają honory i zaszczyty, wydartych ze szponów czerwonej bestii.
Tak jak już zapewne spotykają ich kolegów, którzy w podobnej liczbie wyjechali w dwóch poprzednich transportach, w tym cały 30-sto osobowy wyborowy oddział „Orła Białego”. Wyjechali bowiem najlepsi z nich, nadzieja na przyszłe pokonanie wroga.
Co z tego, że do tej pory, a od pierwszego transportu minęły już 3 tygodnie, nie otrzymali żadnej wiadomości. W końcu dowództwo zabroniło kontaktowania się po przekroczeniu granicy. Takie są zasady konspiracji.
Tego typu myśli zapewne przerwał pomruk silników i na leśnej drodze pojawiły się kontury dużych samochodów z wyłączonymi reflektorami.
Przyjechały co najmniej trzy ciężarówki. Dwie przeznaczone dla partyzantów, a trzecia, co wzbudziło podejrzenia a nawet protesty niektórych, na ich broń. Wszyscy bez wyjątku zostali więc rozbrojeni. Broń, z takim trudem zdobywaną na Ubekach i WOPistach, oddawali posłusznie – widocznie tak postanowili zwierzchnicy.
Obsługę każdej ciężarówki stanowił kierowca i jego towarzysz, obaj ponuro milczący. Sprawdzali dokumenty, wydawali polecenia drużynowym i ściszonym głosem rozmawiali, z nadzorującym transport, porucznikiem „Lawiną” z dowództwa.
Jeszcze tylko szeptane odliczanie wśród drużyn, potwierdzające obecność i wszyscy zebrani weszli do ciężarówek. Za ostatnimi zamknięto klapy i zasłonięto plandeki.
Nastąpiła absolutna ciemność i cisza. Tylko przyspieszone bicie serc, czy to z podniecenia, czy też targane złym przeczuciem, zdradzało obecność żywych.
Samochody ruszyły.
Być może wówczas ciemne wnętrza plandek rozbrzmiały szeptem odmawianą modlitwą, do której przyłączyli się wszyscy partyzanci mocno ściskając w dłoniach to co zabrali najcenniejszego, różańce, ryngrafy z Matką Boską, i zdjęcia najbliższych.
Zaciemniona kawalkada ciężarówek, osobliwy kondukt żałobny, wyjechał z leśnej drogi kierując się na „zachód”.
Autor: Tomasz Greniuch