Medialnie moja sprawa wybuchła w dniu 8 kwietnia 1999 roku, gdy „Gazeta Wyborcza” – aż trzęsąc się z pożądania – in extenso przytoczyła na swych łamach list dyrektora Muzeum w Oświęcimiu, magistra Jerzego Wróblewskiego do Rektora Uniwersytetu Opolskiego Stanisława S. Niciei. W zakończeniu tegoż czytamy: akceptacja przez D. Ratajczaka poglądów tzw. rewizjonistów historycznych negujących zarówno ustalenia naukowe w tym zakresie (komory gazowe itd. – DR), jak i przekazy byłych więźniów – naocznych świadków – wskazuje, iż pracownik Uniwersytetu Opolskiego dr D. Ratajczak, aprobując te poglądy zarówno w swych wykładach do studentów, jak i w wymienionej książce, albo dąży świadomie do wypaczania faktów historycznych, albo nie posiada dostatecznej wiedzy na ten temat. Każdy przypadek dyskwalifikuje jego kompetencje do pracy dydaktycznej i pedagogicznej na wyższej uczelni.
Ten wyjątkowo stronniczy list (skąd na przykład Wróblewski wiedział, że aprobowałem poglądy rewizjonistów na wykładach – przecież nikt tego jeszcze nie ustalił?!), oparty do tego na dostarczone Muzeum odbitce ksero jednego z podrozdziałów pozycji mego autorstwa (jest kilka hipotez na to, kto przesłał stosowne materiały do Muzeum; w każdym razie rozdmuchanie sprawy Ratajczaka – tak wynika moim zdaniem z analizy wstępnych oświadczeń prasowych – odbyło się prawdopodobnie na linii Ambasada Państwa Izrael – Muzeum – „Gazeta Wyborcza”) każe postawić pytanie, czy właśnie Muzeum w Oświęcimiu władne jest określać kto nadaje Siudo pracy na wyższej uczelni? Przecież sprawę można łatwo odwrócić. Przez kilkadziesiąt lat to samo Muzeum wmawiało ludziom, że w Oświęcimiu zginęło 4 miliony ludzi, a to nie prawda, mówiąc ściśle – kłamstwo. Jakże więc mówić o wiarygodności tej skądinąd ważnej i potrzebnej instytucji?
W każdym razie reakcja Oświęcimia wywołała popłoch wśród uczelnianych opolskich notabli. Rektor Nicieja, tytułem przykładu, który w tym samym dniu rozsądnie wypowiadał się dla „Trybuny Śląskiej” (Rektor nie jest prokuratorem ani policjantem.), 24 godziny później zmienił zdanie o 180 stopni, twierdząc w popołudniowych, regionalnych „Faktach” TVN, iż przeprasza za Ratajczaka, bo to skandal itd., itp.
Powróćmy jednak do moich ówczesnych notatek: W środę 7 kwietnia popołudniu zadzwoniła dom nie redaktor Dorota Wdecka-Lasota z opolskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. W redakcji gazety poinformowała mnie, że Muzeum w Oświęcimiu smaży jakieś pismo w mojej sprawie. Zapytała mnie na odchodnym: „panie Darku, boi się pan?”.
Wieczorem tego samego dnia, w porze głównych „Wiadomości” telefon od profesora Nicieji: „panie Darku, niech pan nie udziela żadnych wywiadów, jakoś to spokojnie przetrwamy”. Dobrze – jak nie to nie.
Budzę się rano, czytam list Wróblewskiego i spokojną wypowiedz Nicieji w „Trybunie”. Idę spać. Popołudniu żona woła mnie do telewizora, a tam ten sam Nicieja drżącym głosem atakuje mnie ile wlezie. Wstrętne, żałosne tchórzostwo. Tego nie wolno zapomnieć.
No i sprawy ruszyły we właściwym kierunku: zawiesić, wyrzucić, wkopać ziemię.
Od czasu, nie waham się użyć, szczurzego występu Nicieji wiedziałem, uniwersytet pójdzie na każdy szwindel, każde świństwo byle tylko udowodnić, że szybko i właściwie reaguje na zjawisko antysemityzmu, czy jak go tam zwał.
Władze uczelni naprawdę umierały ze strachu, że nie całkiem anonimowi zwierzchnicy wytkną im brak nadzoru, cackanie się ze mną itd. Bali się tych kilku tygodni od publikacji książki, podczas których nie wykazali rewolucyjnej czujności. Ich strach, co często się zdarza w takich wypadkach, zaowocował zupełnie nieprawdopodobną agresją, w stosunku do mojej osoby. To jest okropna mieszanka: agresja podszyta strachem. Cóż, już wiedzieli, że nie wolno zadzierać z Very Important Persons. Zresztą zawsze umieli słuchać – góra opolskiego uniwersytetu to w 90% była PZPR upudrowana częściowo na różowo. No więc kiedy okazało się, że nie pójdę na żadne układy (dobrowolne opuszczenie uniwersytetu bez wpisu do akt) zdecydowali nie odwołanie: spuszczamy Ratajczaka, ratujmy tyłki, kariery, pieniądze. Nie miałem naprawdę żadnej wątpliwości, że od tej pory opolską uczelnią zawładnął dobrze znany z przeszłości „Towarzysz Szmaciak”.
W piątek, 9 kwietnia zbiera się Rada Wydziału Historyczno-Pedagogicznego Uniwersytetu Opolskiego, na której opolscy naukowcy spontanicznie mnie potępiają.
Mój informator, zresztą cokolwiek skruszony, tak komentuje to wydarzenie: To była istna paranoja. Jednym z punktów obrad byłeś Ty. Szczerze mówiąc większość, zdecydowana większość nie miała o niczym zielonego pojęcia. Po prostu nie czytali gazet. 95% uczestników Rady nie trzymało Twojej książki w ręku, nie mówiąc już o jej przeczytaniu, ale niemal wszyscy głosowali za potępieniem, zawieszeniem itd. Wyłamała się tylko profesor Rostropowicz. Pamiętam również na Radzie występ profesora Wiesława Łukaszewskiego, który wrzasnął, że nie będzie pracował na jednej uczelni z „faszystą”.
W tym samym dniu Rektor Nicieja zawiesza mnie w pełnieniu obowiązków zawodowych nauczyciela akademickiego, a jednocześnie powierza antyfaszyście Łukaszewskiemu (Rzecznikowi Dyscyplinarnemu ds. Nauczycieli Akademickich UO) zajęcie się przypadkiem swego niedawnego doktoranta (Nicieja był promotorem mojej pracy doktorskiej).
Powyższe wydarzenia nie mogą pozostać bez komentarza. Przede wszystkim Nicieja od samego początku łamie prawo i w sposób rażący narusza standardy etyczne obowiązujące pracownika nauki i nauczyciela akademickiego. Jak można było bowiem zawiesić mnie bez przedstawienia konkretnych zarzutów (nie mogą być nimi, wymienione wyżej, bliżej nie sprecyzowane standardy etyczne). Brak uzasadnienia merytorycznego zauważyłby nawet najgłupszy student I roku prawa.
Po wtóre, zupełnie nieetycznym było powierzenie Łukaszewskiemu obowiązków prokuratorskich (rzecznik dyscyplinarny) w sytuacji, gdy ten wyraźnie uprzedził się osobiście do Ratajczaka-faszysty.
Nicieja i Łukaszewski tego nie rozumieją. Ten ostatni zresztą w swym zacietrzewieniu i głupocie robi kolejny błąd. 10 kwietnia udziela wywiadu „Gazecie Wyborczej”, w którym twierdzi, że jeśli pozostanę na uczelni, on i jemu podobni odejdą.
A czyni to przed rozmową wyjaśniającą ze mną!!!
Autor nie jest w prawdzie prawnikiem, ale nawet dla niego jest oczywistym, że wyrażanie publicznych poglądów i osobistej niechęci do uczestnika postępowania dyscyplinarnego przez stronę tego postępowania, dyskwalifikuje taką osobę od udziału w sprawie.
Czy wyobrażają sobie bowiem Państwo taką oto sytuację: jakiś facet twierdzi w barze piwnym, że „X” to morderca i w nagrodę zostaje prokuratorem w jego sprawie?! Ja wyobrażam sobie – jest to casus sowieckiego wymiaru sprawiedliwości oraz nieświetnego tandemu Nicieja-Łukaszewski.
Nieodparcie nasuwa się podejrzenie, że te bezprawne idiotyzmy uczonych głów to nie tylko efekt głupoty, ale przede wszystkim nacisków z góry, które karzą działać opolskim tuzom nauki w pośpiechu, bez zastanowienia, na łapu capu.
Bo też w tych dniach armaty wobec mnie wytaczają możni tego świata. Władysław Bartoszewski w wywiadzie dla „GW” wysyła piszącego te słowa do zakładu psychiatrycznego (chociaż, jak się okazało, mojej książki nie czytał), inni ględzą, że zepsułem stosunki… polsko-izraelskie, a rzecznik prasowy ambasady tego państwa, Michał Sobelman, nie może zrozumieć, że autor takiej książki (czyżby ambasada dysponowała jednak kompletnym egzemplarzem rozsyłanym w formie ksero na prawo i lewo?) pracował na opolskim uniwersytecie (a gdzie miałem pracować – w Tel Avivie?).
Atmosferę tamtych gorących dni oddaje relacja anonimowego (i dobrze zorientowanego w sytuacji) uczelnianego informatora: Byłem wtedy blisko opolskiego Rektoratu. Tam działo się piekło. Dzwonili różni wysoko postawieni faceci, również z Ministerstwa Edukacji Narodowej, i grozili, po prostu grozili, że jeśli nie wyp……. my Ratajczaka, to puszczą uniwerek w skarpetkach. Nie dostaniemy żadnych grantów, pieniędzy, naukowcy nas będą bojkotować. Prawica i lewica – bez wyjątku. Pewnie blefowali, ale to już inna sprawa. Naprawdę, od samego początku nie miałeś żadnych szans – tym bardziej, że nie chciałeś pójść na ugodę, zacząłeś nas nękać pismami, odwołaniami, a to denerwowało.
Zapamiętałem w tych dniach Rektora. Ten człowiek był jednym wielkim kłębem nerwów – „strit” w oczach i taki wyczuwalny, niemęski strach. Prawie nad tym nie panował. Gdyby mógł, sprzedał by nie jednego a 2 tysiące Ratajczaków.
Dnia 12 kwietnia, w poniedziałek zostałem wezwany przed oblicze rzecznika dyscyplinarnego UO, prof. Wiesława Łukaszewskiego, w celu odbycia rozmowy wyjaśniającej. Było to nasze pierwsze spotkanie, chociaż – jak nadmieniałem – profesor miał już wyrobione zdanie o doktorze-faszyście.
No cóż, nie było to najprzyjemniejsze przeżycie. W tym dniu zadzwoniła do mnie profesor Krystyna Borecka z informacją, że Łukaszewski oczekuje mnie w gabinecie takim a takim, gdyż jako rzecznik dyscyplinarny chce odbyć ze mną rozmowę wyjaśniającą.
Żona, mądra kobieta, po lekturze jego wywiadu w „GW”, odradzała mi wyjście z domu (po co rozmawiać z prawno-historycznym ignorantem).
Ubrałem się jak na wesele albo pogrzeb: garnitur z kamizelką, przywieziony z Londynu krawat w szkocką kratę, odpucowane do nieprzyzwoitości czarne lakierki. W drodze na uniwersytet zauważyłem, że puścił zamek rozporku u spodni. I tak już zostało:
Przed rzecznikiem występowałem z otwartym rozporkiem skrywanym ścisłym skrzyżowaniem nóg.
Pukam, wchodzę i widzę po raz pierwszy w życiu jakiegoś faceta ubranego w biały pulower z haftami, który nie chce podać mi ręki, nie podnosi się z krzesła na widok przybysza (jakby nie było – jestem jego młodszym kolegą z uniwerku), słowem – traktuje mnie niepoważnie.
No i te pytania: chamskie, ukierunkowane, zmierzające do psychicznego zniewolenia adwersarza. Zgroza! A ja, głupi idealista, byłem nastawiony na spokojną rozmowę między kulturalnymi ludźmi.
Wreszcie przerywam mu, protestując przeciwko jego wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej”; tej dotyczącej wyjścia z uczelni jego kumpli w przypadku pozostawienia mnie na uczelni. Pytam jak to się ma do bezstronności uczelnianego prokuratora.
A Łukaszewski: ja tu zadaję pytania. No i tak już pozostało.
Po wyjściu Łukaszewskiego zamknęła się ze mną w pokoju prof. Borecka, bardzo miła kobieta obarczona takim osobistym dopustem Bożym. Oni są zresztą prywatnie bardzo mili, ale bez ryzyka.
No więc Borecka – obecna podczas przesłuchania – poczęła przepraszać mnie za Łukaszewskiego, gdyż profesorowi niedawno obrobili samochód. Sądzi pani – odparłem – że to ja byłem złodziejem?
Ale w sumie to był dobry dzień; ruszyli się moi obrońcy, a ja – szukając porady u Ojca, opracowałem plan takiej bardzo rodzinnej, opóźniającej wiadomy finał kontrofensywy.
Dzień po spotkaniu z Łukaszewskim rozpocząłem swój zwrot zaczepny. Przede wszystkim napisałem do uformowanej na prędce Komisji Dyscyplinarnej ds. Nauczania Akademickiego Uniwersytetu Opolskiego odwołanie od decyzji Rektora (z dnia 9 kwietnia) zawieszające mnie w prawach uczelnianego nauczyciela.
Komisja przychyliła się do mojego wniosku w dniu 22 kwietnia, ale zwycięstwo było krótkotrwałe, bo… 24-godzinne. Już w dniu następnym Rektor Nicieja ponownie mnie zawiesza, gdyż – jak to ujmuje w wywiadzie prasowym – najważniejsze jest dobro uczelni. Co oznacza enigmatyczne dobro uczelni mało kto wie, ja jednak pokuszę się o wyjaśnienie: chodzi o rektorski (i nie tylko rektorski) stołek; chodzi o uległość wobec warszawskich naciskaczy; chodzi wreszcie o powszechny w III Rzeczypospolitej wiernopoddańczy kundlizm.
Oczywiście wkrótce ponownie odwołałem się do Komisji od decyzji Rektora, ale tym razem to wysokie ciało było już grzeczne. 13 maja utrzymało w mocy decyzję gronostajowego dostojnika w mocy.
Kilkanaście dni wcześniej – co również warto odnotować – w ramach swej prywatnej bitwy nad Bzurą (zwrot zaczepny!), skierowałem na ręce Nicieji wniosek o wyłączenie od udziału w postępowaniu dyscyplinarnym profesora Łukaszewskiego, gdyż ten wyrażając publicznie swoje poglądy i określając swój osobisty stosunek do mojej osoby, zdyskwalifikował reprezentowany urząd (rzecznika dyscyplinarnego – DR) i naruszył dobre obyczaje obowiązujące w państwie prawa.
Nicieja jednak pozostał niewzruszony. Stwierdził oficjalnie, że dopóki on jest Rektorem Łukaszewski pozostanie rzecznikiem dyscyplinarnym.
Muszę zauważyć, że taki sposób odbioru radosnej twórczości rzecznika świadczy o niezrozumieniu przez Nicieję istoty państwa prawa (o dobrych obyczajach akademickich nie wspomnę).
Jeżeli bowiem jego człowiek – uprzedzony, wyrażający publicznie przed rozpoznaniem sprawy negatywne opinie o mnie, nie potrafiący zebrać dowodów rzekomej winy piszącego te słowa oraz prowadzący czynności procesowe o ścisłym ukierunkowaniu podmiotowym (cel wytoczony z góry: wykończyć faceta) – może piastować ważny uczelniany urząd, to inne twierdzenie było by co najmniej ryzykowne.
Ośmielam się jednak stwierdzić, że w owym czasie osiągnąłem już moralne zwycięstwo. Udowodniłem bowiem, że opolska uczelnia zrobi dosłownie wszystko (czyli pójdzie na każde łajdactwo), byle tylko przypodobać się bardzo ważnym osobistościom. Nie przekonanych odsyłam do dokumentacyjnej części książki.
Zresztą mogłem być zadowolony podwójnie. Oto w tym samym momencie przybywają z odsieczą moi obrońcy, którzy nie tylko wypowiadają się w miejscowej prasie, ale i zasypują uczelnie oświadczeniami, uwagami oraz spostrzeżeniami.
Nie omieszkałem kilkanaście dni później zanotować: Po dniach ostrych ataków na moją osobę otrzymałem mnóstwo telefonów od obrońców – z kraju i ze świata. Najbardziej radykalne w tonie głosy pochodziły od Polonusów ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Utworzyli oni nawet KOR (Komitet Obrony Ratajczaka), co odnotowały niektóre gazety. Świetny list do Rektora nadesłało Stowarzyszenie Klub „ Myśl dla Polski” (podpisał je profesor Rafał Broda i kilkunastu innych krakowskich profesorów – o dzięki ci, Galicjo!), w którym proszono Nicieję o umiar, a poza tym stwierdzono, że moja publicystyczna książka jest ciekawa, miejscami wręcz błyskotliwa. W podobnym duchu wypowiadał się profesor Mirosław Dakowski. Z wielką pomocą w tych dniach przyszedł mi radny miasta Strzelec Opolskich, pan Piotr Kobyłecki, który jest moim internetowym oknem na świat.
W ogóle tak zwani szarzy ludzie odnosili się do mnie z wielką życzliwością. Zaczepiali mnie na ulicy (facjata była już znana z prasy), życzyli wytrwałości i żebym uważał no wie pan na kogo, oni mają długachne ręce. To było bardzo miłe, takie polskie. Ci ludzie instynktownie ujmowali się za pojedynczym człowiekiem, na którego zwaliła się potworna machina.
A później do grona obrońców dołączył „Najwyższy Czas!”, Rafał Ziemkiewicz, „Myśl Polska”, profesorowie Bender i Raina (bardzo wiele im zawdzięczałem), Radio Maryja oraz początkowo mi niechętny (ale w rozsądnych granicach) „Nasz Dziennik”. Humor poprawił mi również film dokumentalny Kto jest faszystą.
Nie był on wprawdzie wyzbyty pewnych uszczypliwości pod moim adresem (pierwsza sekwencja obrazu: dziarsko maszerujący ulicami Opola Ratajczak zestawiony z jakimś młodzieńcem obutym w „glany”, całość uzupełniona muzyką a’la Parteitag w Norymberdze), ale umożliwiono mi w nim przedstawienie własnych racji, a poza tym widzowie zobaczyli stopień zastraszenia opolskich studentów.
Naprawdę było na co popatrzeć. Opolscy żacy z rozmytymi twarzami i elektronicznie zmienionymi głosami twierdzili, że Ratajczak to erudyta i świetny wykładowca, natomiast swoje utajnienie tłumaczyli obawą przed uczelnianymi władzami (to taka nagonka w sowieckim stylu, a my jesteśmy przed sesją – po co się narażać).
Słowem – obok moralnego, odniosłem i sukces propagandowy.
Powoli jednak, na przełomie maja-czerwca 1999 r., pierwsza faza sprawy Ratajczaka na uczelni dogasała. Jej finałem było postanowienie Komisji Dyscyplinarnej ds. Nauczycieli Akademickich UO zawieszające wobec mnie postępowanie dyscyplinarne, a to dlatego, że w tym samym czasie zajęły się kłamcą oświęcimskim prokuratura oraz sąd. Było to przyznanie się do krachu antyratajczakowego blitzkriegu na opolskim uniwersytecie.
W ten sposób przetrwałem dwa najgorsze miesiące znaczone chamskimi atakami „wybiórczych” mediów i dyspozycyjnych intelektualistów, nie dałem się usunąć z uczelni, a w duchu mogłem sobie powtarzać: nie mają argumentów, król jest nagi – prosi o sądowe szaty. Poza tym otrzymałem od uniwersyteckiego Pana Boga kilka miesięcy wytchnienia.
Autor: śp. dr Dariusz Ratajczak
Rozdział pochodzi z książki „Inkwizycja po polsku czyli sprawa dr Dariusza Ratajczaka” Poznań 2003
Zdumiewające, że od samego początku sugerowano, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych.
Wielce podejrzane i zastanawiające ,że tacy ludzie giną w takich okolicznościach, kto myśli,że po 1989r „nieznani sprawcy” odeszli do lamusa, ten się myli.
Jeszcze jedno, hieny z GW nawet po śmierci tego człowieka nie przestały się nad nim znęcać, poprawnie politycznie terror trwa w najlepsze.