Rycerz zajechał pod bramę zamku mocno już zdrożon. Tkwił w kulbace od wielu godzin i prawdę powiedziawszy niemiłosiernie bolały go lędźwie. Marzył o uwolnieniu stóp ze strzemion i przejściu choć paru kroków po bruku, zaś koń jego zasłużył na uczciwy popas.
Liczył, że zamek to gościnny, bowiem z daleka już dostrzegł spuszczony most i podniesioną bronę. Nie znał tej okolicy, trakt wybrał pierwszy raz a chorągwie na wieżach snadź od dawna musiały być wciągnięte, bowiem spełzły tak, że nie podobna było rozpoznać znaków.
Przekroczył most zwodzony a jechać musiał ostrożnie, bo spróchniałe dechy leciały w drzazgi pod ciężarem końskich kopyt. Na dziedzińcu panowały zgodnie pustka i cisza, żadnych krzątających się stajennych ani giermków, nikogo z załogi.
Dębowe stoły i ławy w podcieniach wewnętrznego muru pokrył brudny, zielonkawy nalot, mieszanina kurzu i deszczu. Gdzieniegdzie deski zaczynały się już rozsychać.
– Laudet… – słowa powitania zamarły na ustach rycerza, bo nie było z kim się witać.
Kamienny bruk zaczynał już porastać mchem a w mocno zacienionym kącie wyrosła dorodna pokrzywa. Rycerz zsiadł z konia i ruszył w kierunku stajni w podzamczu, w nadziei, że dostanie choć trochę obroku i jakąś derkę. Obrok znalazł, stajnia jednakże była pusta.
Zaopatrzywszy konia udał się na poszukiwania pana tego dziwnego, cichego zamku, by pokłonić mu się, zapewnić o swoich pokojowych zamiarach i poprosić o miskę strawy, bowiem głód skręcał mu kiszki. Do zamku wszedł bez przeszkód, nad wejściem zauważył nieznany herb: puste purpurowe pole okolone złotymi labrami. Przejął go ziąb głównej sali na dole; jedno z okien zostało wybite i przeciągi szalały bez opamiętania. Wszystkie meble pokrywała gruba warstwa kurzu, na żyrandolu znać już było pajęczą robotę. Salę wypełniały dwa rzędy łóżek, na jednym z nich wyraźnie nie przejmując się chłodem, spała przytulona para. Młody chłopak w dworskim odzieniu, z pasem rycerskim na biodrach i jego równie młoda, zapewne połowica, sądząc po nałęczce.
Rycerz zmitygowany opuścił dużą salę, uważając, by ich nie obudzić. Przeszedł kilka mniejszych komnat. W jednej z nich, przy stole dwóch giermków pochylało się nad jakąś grą, od drzwi nie było widać, czy to tryktrak, czy warcaby.
– Laudetur Jesus Christus!– przywitał się rycerz. Nie drgnęli nawet na dźwięk jego głosu, podszedł więc bliżej. Jeden z graczy zastygł z prawą ręką zawieszoną nad pionem tryktraka, drugi, lekko odchylony od stołu czekał na ruch przeciwnika. Obaj spali!
Płytkie oddechy poruszały delikatnie końce ich włosów, noszące jeszcze ślady modnego przycięcia, lecz nie strzyżone od dawna. Rycerz nie pojmował, co im się stało. Jak można zasnąć w pół ruchu pionem na planszy i to tak, by nie opaść głową na blat, ani nie osunąć się głęboko w oparcie krzesła?
Mocno nieswój obszedł stół dookoła, dotknął ramienia jednego z chłopców. Żadnej reakcji. Spróbował się odezwać, lecz głos uwiązł mu w gardle, jakby ktoś uchwycił go za grdykę lodowatymi palcami. Poczuł strach i w ułamku sekundy postanowił działać. Musi znaleźć kogoś, kto mu wyjawi przyczynę tego dziwnego letargu. Przecież trzeba pomóc tym ludziom!
Może alchemik? Najlepiej poszukać go w wieży, to duży zamek, powinien mieć swojego alchemika. Pobiegł na górę po wąskich schodach niemal nie dotykając ich stopami. Przemknęła mu myśl, że zdjęcie z nóg płytowych pancerzy w trakcie długiej drogi, nie było jednak taką zupełną płochością. Teraz nawet mocno trzymany za kołnierz houndsgugel jakoś mu nie przeszkadzał. Strach dodaje skrzydeł, lecz jest też najpotężniejszym przeciwnikiem, któremu rycerz musi stawić czoła i pokonać go.
W wieży nie od razu znalazł komnatę alchemika. Najpierw trafił do małej izdebki, w której przechowywano zbroje. Tam zastał widok, od którego uniosły mu się włosy na karku. Pośrodku izdebki stał w lekkim rozkroku posunięty w latach rycerz. Sądząc z rysów – ojciec śpiącego na dole chłopaka. Ubrany był w grubą przeszywa nicę, wełniane spodnie, skórzane buty, płytowe karwasze i ledwie narzuconą kolczugę, którą pochylony giermek właśnie na nim wyrównywał. Kasztelan lekko ugiął nogi w kolanach a ramiona wyciągnął przed siebie, jak zwykle przy ubieraniu. Giermek trzymał w rękach dolną część kolczugi. W takiej pozycji zastał ich sen.
Przyjezdny już nie próbował dwornie się przywitać. Zrobiło mu się niedobrze ze strachu pomyślał bowiem o jakiejś klątwie, która snadź długo musi wisieć nad zamkiem, skoro tynktura już wyblakła a na dziedzińcu plenią się chwasty. Pognał na górę modląc się w duchu, by spotkać tam kogoś przytomnego.
Wpadł do komnaty, całym ciężarem ciała obleczonego w zbroję napierając na drzwi. Obfitość rurek, misek, butli, mniejszych i większych alembików, oznaczała, że dobrze trafił.
–Pochwalony! – krzyknął po polsku, bo z nerwów zapomniał łaciny – na świętych Jakuba i Barnabę, medyku, co tu się dzieje?
Alchemik stał odwrócony tyłem do wejścia, nad dawno wygasłym, niedużym paleniskiem. Gwałtowne ruchy nowo przybyłego rozwiały jego długie, siwe włosy.
– Medyku co się stało? Co mam czynić?!! – krzyczał rycerz w panice, nie mogąc opanować natłoku galopujących myśli – waszego zamku nie ma na mapach, nikt tutaj nie wygląda na żywego a na domiar, nigdzie żadnej księżniczki do pocałowania!!
Rozpaczliwe wołanie błędnego rycerza utonęło w ciszy. Przez witrażowe okno wpadł fioletowy promień światła i spoczął na czole starca. Słychać było jego płytki oddech.
Autor: Maria, 20 – 23 I 2012.