„Nawet jak mnie bili i przyłożyli mi pistolet do skroni, to nie miałam wątpliwości, że jestem po słusznej stronie” – z Reginą Mac ps. „Rysia”, por. AK, działaczką WIN-u, łączniczką w oddziale „Orlika” rozmawia Tomasz Kwiatek

Niezależna Gazeta Obywatelska1

Dlaczego w czasie II wojny światowej zaangażowała się Pani w działalność polskiego podziemia?

Urodziłam się 9 czerwca 1929 r. w Rykach na Lubelszczyźnie w rodzinie o tradycjach patriotycznych. Wszyscy byli zaangażowani – rodzice, 4 moje siostry i dwóch braci. Starszy brat Władysław przed wojną należał do Legionów Strzeleckich, a potem poszedł na wojnę. Młodszy brat Stanisław ps. „Sosna” w 1943 r. wstąpił do oddziału partyzanckiego mjr Mariana Bernaciaka ps. „Orlik”, wchodzącego w skład 15 pułku piechoty „Wilków” AK-WIN.

A co Pani robiła?

Ja już w szkole podstawowej działałam w konspiracji w takiej wojskowej służbie kobiet, a komendantem była nauczycielka pani Godlewska. My dziewczyny, byłyśmy kurierami i sanitariuszkami. Nosiłyśmy żołnierzom korespondencję konspiracyjną, jedzenie, lekarstwa i czystą bieliznę. Byłyśmy też łącznikami partyzantów z rodzinami, co było bardzo ważne. Bywało, że czasami musiałam iść kilka kilometrów przez las, bo tak trzeba było…

Kiedy Pani złożyła przysięgę?

Jak skończyłam 16 lat, we wrześniu 1945 r. jako łączniczka ps. „Rysia” przed ppr. Wacławem Kuchnio ps. „Spokojny”, zaufanego zastępcy „Orlika”.

Wtedy wojna się już skończyła…

Nie dla nas. Mieliśmy nowego okupanta.

A jak pani wspomina 1 września 1939 r.? Miała pani wówczas 10 lat…

Ale wszystko pamiętam. Pamiętam nawet, że już w lipcu i sierpniu rodzice kazali nam oklejać taśmami okna przed bombardowaniem i gazami. Wszyscy rozmawiali o wojnie jeszcze przed jej wybuchem. Latem 1939 r. do naszej miejscowości przyjechało wówczas bardzo wielu Niemców, którzy udawali turystów. Byli wszędzie, zakwaterowali się niedaleko nas, bo w pobliżu Ryk była fabryka amunicji. Pamiętam, że na początku września nad naszym niebem przeleciał niemiecki samolot, ale został przepłoszony przez polską artylerię przeciwlotniczą ze Staw (gdzie była fabryka amunicji) i Dęblina, gdzie było lotnisko.

Kiedy spadły pierwsze bomby?

W niedzielę 10 września 1939 r. z niemieckich samolotów bombowych zrzucano bomby zapalające i burzące. Ryki szybo stanęły w ogniu. Zginęło ok. 300 osób, a 1/3 miejscowości spłonęła. Kolejne bombardowanie miało miejsce 12 września.

Kiedy Niemcy wkroczyli do Ryk?

Chyba nazajutrz, 13 września… Rozpoczął się koszmar, łapanki, a młodych chłopców wcielano przymusowo do Junaków, czyli młodzieżowych przymusowych brygad pracy. W tym i mojego młodszego brata, któremu udało się uciec. Przed bombardowaniem ewakuowano nas ok. 15 km z Ryk do miejscowości Dąbia a Ryki zbombardowano. Potem rodzice wybudowali dom na przedmieściach Ryk.

Kiedy zetknęła się Pani z oddziałem „Orlika”?

Chyba w 1943 r., gdy mój młodszy brat Stanisław ps. „Sosna” wstąpił do oddziału partyzanckiego mjr Mariana Bernaciaka.

Działał już wtedy w okolicach Ryk?

Oficjalnie prowadził księgarnię w Rykach, ale tak naprawdę organizował partyzantkę, chronił mieszkańców, prowadził walkę z okupantem, wymierzał kary katom i oprawcom.

Jak przebiegała operacja „Burza” w pani miejscowości, pamięta Pani?

„Orlik”, podobnie jak inne odziały AK, współpracował z Rosjanami. 26 lipca 1944 r. oddział partyzancki AK pod dowództwem „Orlika” wkroczył do Ryk tuż za wycofującymi się Niemcami. Równolegle z oddziałami „Orlika” do miejscowości wkroczyły wojska radzieckie 2 Armii i Frontu Białoruskiego. Akowcy walczyli razem z czerwonoarmistami przeciwko cofającym się Niemcom. 28 lipca 1944 r. sowieci chcieli rozbroić oddział „Orlika”, a ten, aby tego uniknąć, rozwiązał swój oddział, wysłał ludzi do domu i nakazał ukryć broń i powiedział „bądźcie czujni”.

Co było dalej?

A co miało być? Dalsza walka. NKWD rozpoczęło aresztowania Akowców, co bardzo zdziwiło mojego brata. Właściwie zostaliśmy zmuszeni do dalszej walki. Ludzie „Orlika” wstąpili do WIN-u, który powstał we wrześniu 1945 r. i walczyli z bolszewikami. Pamiętam, że brat powiedział wówczas: „Jeśli mamy zginąć przez poniewieranie, hańbienie, torturowanie w więzieniu lub na nieludzkiej ziemi, to lepiej polec z honorem w walce”.

To było takie oczywiste?

Tak. Nie było najmniejszych wątpliwości. Po jednej okupacji, przyszła druga.

Wtedy złożyła Pani przysięgę?

Tak, bo miałam już skończone 16 lat, a to był wymóg. Ale jak wcześniej wspomniałam, byłam łączniczką już wcześniej. W 1945 r. NKWD aresztowało mojego starszego brata Władysława. I razem z siostrą Gienią pojechałyśmy na rowerach do Trojanowa, gdzie przetrzymywano brata, aby zbadać sytuację. Znalazłyśmy brata w dworku, gdzie UB-owcy urzędowali razem z NKWD. Przesłuchiwali nas i straszyli i rano nas wypuścili, brata również. To była taka ich metoda…

Nie bała się Pani? Nie chciała zrezygnować?

Nie, nigdy. Zresztą nawet jak mnie bili i przyłożyli mi pistolet do skroni, to nie miałam wątpliwości, że jestem po słusznej stronie.

Kiedy to było?

W styczniu 1946 r. zginął mój starszy brat Władek – zabili go ludzie z UB i NKWD. To było straszne, zabili go na oczach rodziny. Przeżył okupację niemiecką i zginął z rąk Polaków. Potem w domu były częste rewizje, byliśmy prześladowani. W marcu 1946 r. zostałam aresztowana. Podczas przesłuchania kłamałam jak z nut. Mówiłam, że nic nie wiem, że jestem dzieckiem, że to sprawy dorosłych. Ubowcy zaczęli mnie bić i kilkakrotnie przykładali mi pistolet do skroni, chcieli wiedzieć, gdzie są partyzanci.

I nie bała się Pani?

Nie bałam się. Przysięgam. Kłamałam ale nikogo nie zdradziłam na co są dokumenty w IPN-ie. Czułam siłę tych żołnierzy z lasu…

Co było potem?

W październiku 1946 r. po raz trzeci mnie aresztowano. Wtedy ubowcy mnie bardzo pobili. Przerzucili mnie przez krzesło i we dwóch bili mnie po lędźwiach i pod kolanami. Krzyczałam i płakałam. Potem zamknięto mnie w celi z oknem częściowo zabitym tekturą. Skuliłam się pod ścianą, a śledczy mnie obserwowali. Potem zawołali mnie do pokoju, w którym był nagi dziad, ubowiec i Żyd, który pokazywał mi gest ręką żebym podeszła – chciał mnie zgwałcić. Narobiłam strasznego wrzasku, zaczęłam wydzierać się w niebogłosy. Na to ten ubowiec powiedział do mnie „milcz ty krowo” i wyrzucił mnie. W celi siedziałam kilka dni. Ciągle mnie przesłuchiwano. Pytali też o to, kto zabił brata – jakby nie wiedzieli. Robili też konfrontację, bo brat żony „Spokojnego” był mięczakiem i zaczął sypać. Kłamałam ile wlazło. Nikogo nie wydałam. W celi gryzłam palce, żeby nie krzyczeć gdy słyszałam jak katowali ludzi, którzy dawali schronienie partyzantom. Wtedy bałam się. Po kilku dniach mnie wypuścili…

Była Pani potem jeszcze prześladowana?

Byłam. W domu rodzinnym mieliśmy częste rewizje. 16 stycznia 1947 r. Obwodowa Grupa Operacyjna pod dowództwem chorążego Stanisława Kaczmarka oraz pracownika UB z Ryk, dokonała konfiskaty wszelkiego mienia mojej rodziny na co są dokumenty. Aresztowano rodziców, którym udało się uciec – potem rodzice ukrywali się u znajomych w Rykach. Ja wyjechałam do siostry do Lubawki niedaleko granicy czeskiej. Potem poszłam do szkoły w Kamiennej Górze. 18 kwietnia 1947 r. ujawniłam się, bo dostałam wezwanie z UB.

A jak Pani trafiła do Opola?

W 1950 r. przyjechałam do Grodkowa, a w 1951 r. osiadłam w Opolu, gdzie prze 36 lat pracowałam w zakładach drobiarskich. W 1954 r. wyszłam za mąż.

Działała Pani w „Solidarności”?

Nie, nigdy.

Dlaczego?

Miałam małe dzieci, poza tym, nie bardzo wierzyłam, że przyniesie to prawdziwą wolność…

Dziękuję serdecznie za rozmowę.

Komentarze są zamknięte