W starciu wrogich sobie obozów politycznych, które wzajemnie obrzucają się najrozmaitszymi oskarżeniami i obelgami, zdarza się niekiedy, że jeden z nich decyduje się na karkołomny krok, jakim jest utożsamienie się z własnym „czarnym pijarem” czy „dorobioną gębą”. Chodzi tu o wytrącenie przeciwnikowi broni z ręki przy pomocy iście bezczelnej przekory. Kilkanaście lat temu tak właśnie postąpił Wojciech Cejrowski (a wraz z nim duża część prawicy), demonstracyjnie autoidentyfikując się jako rzecznik „ciemnogrodu”. Kilka lat temu słuchacze Radia Maryja na tej samej zasadzie uznali „moherowe berety” za swoje, grając w ten sposób na nosie stronie demokratyczno-liberalnej.
Podobnie zachowują się co bardziej zacietrzewieni miejscowi wolnorynkowcy z „kabaretu Pod Muchą”, ostentacyjnie obnoszący się ze swoją aprobatą dla „wilczego” czy też „dzikiego” kapitalizmu na modłę ustroju XIX-wiecznej Anglii i Stanów Zjednoczonych. Epoka ta jest przez szeroko pojętą lewicę (włącznie z tzw. „socjalistami pobożnymi”) uważana za mroczny czas wyzysku mas robotniczych w posępnych, zadymionych fabrykach, a winą za to obarczany jest „nieskrępowany wolny rynek”. Nic więc dziwnego, że dzielni bojowcy legionu „waffen cash-cash”, będący przecież rzecznikami handlu wolnego od ograniczeń, zaczynają idealizować ów okres, broniąc przy tym kapitalistów (posiadaczy ziemskich i fabrykantów) przed brutalnymi atakami „socjaluchów”. „Tak, to właśnie my, przyjaciele bogatych przemysłowców w cylindrach, kopcących cygara i rozsiadająch się grubymi tyłkami na workach ze złotymi monetami” – zdają się mówić (lub wprost mówią) prawicowi libertarianie, niezależnie od tego czy reprezentują klasyczny korwinizm („umiarkowany wolny rynek + lekka pedofilia”, jak to podsumował ktoś w internecie), czy rothbardiański anarchokapitalizm.
Dlaczego użyłem określenia „prawicowi libertarianie”, to znaczy – dlaczego podkreśliłem ich prawicowość? Otóż okazuje się, że istnieje także drugi nurt libertarianizmu, wolnorynkowy, ale zarazem określający się jako „lewicowy” czy też (czasami) „anty-kapitalistyczny”. „Lewicowość” tej ideologii może przejawiać się na dwóch płaszczyznach – obyczajowo-społecznej (kwestie aborcji, homoseksualizmu itd.) oraz ekonomicznej, przy czym przynajmniej w teorii nie musi zachodzić bezpośredni związek między nimi. W praktyce na ogół zachodzi, ale warto zauważyć, że libertarianizm lewicowy w sensie ekonomicznym zaskakująco często zbliża się do koncepcji dystrybucjonizmu, forsowanej wszak przez publicystów katolickich i (w jakimś sensie) konserwatywnych czy nacjonalistycznych.
Ów „lewicowy” libertarianizm ekonomiczny rozwijany jest m.in. przez Kevina Carsona, samookreślającego się jako „mutualista” (co jest wymownym nawiązaniem do klasycznego anarchizmu Proudhona i anarchoindywidualistów amerykańskich). Autor ten w jednym ze swoich artykułów definiuje kapitalizm jako „system władzy, w którym własność i kontrola są oddzielone od pracy”. Oznacza to, że Carson opiera się na laborystycznej teorii wartości, w myśl której kapitalista zawłaszcza robotnikowi tzw. wartość dodaną, a więc tę część wyprodukowanej przez niego wartości, która przewyższa koszty produkcji i podstawowego utrzymania. W mitycznym XIX-wiecznym kapitalizmie, rzekomo wolnorynkowym, Carson dostrzega całą masę czynników stricte anty-rynkowych, które w skrócie ująć można w ślad za anarchoindywidualistą Benjaminem Tuckerem jako zestaw zawierający cła, patenty, monopol pieniężny i monopol ziemski. Inaczej mówiąc, ideałem Carsona byłby wolny rynek bez tych czterech zjawisk, a co za tym idzie – bez systemu pracy najemnej. Ściślej, Carson uważa, że na autentycznym wolnym rynku, bez pomocy złowrogiego państwa, XIX-wieczny kapitalizm nigdy by nie powstał. To, co przeważająca większość entuzjastów szkoły austriackiej (nie mówiąc o chicagowskiej) uważa za złotą erę „laissez-faire”, było w istocie dalekie od autentycznej wolności. Ten stan rzeczy nie był jednak skutkiem jakichś immanentnych niedociągnięć wolnego rynku, ale braku tegoż rynku.
Istnieją dwa podstawowe argumenty, których „syny Korwina” używają, by usprawiedliwić niewątpliwy „wycisk”, jaki często stawał się udziałem robotników w XIX-wiecznych fabrykach. Pierwszy odwołuje się do wolności, rozumianej jako brak bezpośredniego, fizycznego przymusu. „Proletariusz nie musiał przecież pracować w fabryce, nikt mu tego nie nakazywał, ba – teoretycznie mógł nawet założyć własną fabrykę” – mówią prawicowi libertarianie. Skoro więc proletariusz szedł (choćby i ze spuszczoną głową) do fabryki, to znaczy, że przynajmniej spośród dostępnych alternatyw (takich jak śmierć z głodu) ta była najlepsza. To jest drugi zasadniczy argument.
W takim ujęciu nie ma miejsca na pojęcie „przymusu ekonomicznego”. Kluczem jest formalna dobrowolność, ścisła kategoria prawna. Na argument, że być może ta „najlepsza z alternatyw” była beznadziejna, najmniejsze ptaki świata (kolibry) potrafią jedynie westchnąć, opuścić ręce i stwierdzić, że takie niestety jest „prawdziwe życie, ciężkie jak cegła, jak czerstwy chleb”, bez pracy nie ma kołaczy, nikt nie mówił, że będzie lekko i trzeba brać, co dają, a nie narzekać.
Taka odpowiedź miałaby sens przy założeniu, że robotnik, chłop i drobny rzemieślnik (proletariusze) istotnie startowali w XIX-wiecznej Anglii z tego samego poziomu, co fabrykant i posiadacz ziemski. W narracji prawicowych libertarian wygląda to (w uproszczeniu) mniej więcej tak, że szanse były równe, nikt nikomu przed startem nie połamał kostek, ani nie rozwiązał sznurówek, a co za tym idzie, mecz czy też bieg został uczciwie wygrany przez „lepszych”.
W tym miejscu niezwykle istotna staje się szczegółowa analiza kilku wieków angielskiej historii, jaką przeprowadza Carson, by wykazać, że w rzeczywistości klasy posiadające w najzupełniej nieuczciwy sposób obniżyły zawczasu szanse robotników i chłopów. Patrząc na procesy historyczne z szerszej perspektywy i dokonując pewnych uproszczeń, można powiedzieć, że przyszli kapitaliści wpierw przygotowali sobie armię nędzarzy okradzionych z alternatyw, po czym obłudnie zaproponowali im pracę w swoich fabrykach, które do tego czasu faktycznie stały się możliwościami najlepszymi… z najgorszych.
Najpierw chłopi funkcjonowali w systemie feudalnym. Carson, jako anarchista, nie ceni go oczywiście wysoko i uważa za niewątpliwy wyzysk (w przeciwieństwie do sentymentalnych konserwatystów), ale zdaje się i tak doceniać jego wyższość nad późniejszymi formami organizacji. Czytamy u niego bowiem: „Siedemnastowieczny kalendarz robotniczy był wciąż pod dużym wpływem tradycji średniowiecznej. Choć między siewem a zbiorami występowały długie dni robocze, okresy lżejszej pracy pomiędzy nimi oraz wysyp dni poświęconych świętym razem przyczyniały się do pomniejszenia średniego czasu pracy znacznie poniżej współczesnego. Tempo pracy, co ponadto, wyznaczało generalnie słońce lub biologiczne uwarunkowania pracownika, który wstawał dobrze się wyśpiwszy i siadał, by odpocząć, gdy naszła go ochota. Chłop, który miał dostęp do wspólnej ziemi, nawet gdy chciał dodatkowo zarabiać zatrudniając się, mógł pracować na boku, po czym powrócić do pracowania dla siebie. Taka niezależność była z kapitalistycznego punktu widzenia nie do zaakceptowania.” Nawiasem mówiąc, opis ten zbiega się z idealizacją angielskiego średniowiecza (katolickiego, zdławionego przez anglikanizm) obecną u takich autorów jak Chesterton, ale też Tom Hodgkinson, autor książki „Jak być wolnym”. Nie będziemy tu jednak rozwijać tego skojarzenia, aby nie rozpraszać uwagi czytelnika.
Dynastia Tudorów skonfiskowała majątki Kościoła Katolickiego, które dostały się w ręce anglikańskiej arystokracji, a ta często po prostu przepędzała dotychczasowych wasali. Carson określa to jako „kradzież około jednej piątej ziemi zdatnej do uprawy w Anglii”. Później Parlament Restauracyjny zniósł prawa tzw. copyholderów, tj. chłopów dysponujących prawem sprzedania ziemi lub przekazania jej spadkobiercom po uiszczeniu panu odpowiedniej, zwyczajowej opłaty. Istotnym czynnikiem proletaryzacji chłopstwa były także tzw. grodzenia, czyli prywatyzowanie wspólnej, gminnej ziemi przez posiadaczy ziemskich.
Państwo zaczęło regulować także przemieszczanie się siły roboczej za pomocą tzw. gminnej regulacji, którą Carson przyrównuje do paszportów wewnętrznych w RPA czasów apartheidu. Ustanawiano także płace maksymalne i zdelegalizowano zbiorowe targowanie się o wynagrodzenie.
W wyniku tych procesów było już stosunkowo łatwo wepchnąć spauperyzowanych ex-chłopów (którzy szukali szczęścia w mieście) do ciemnych fabryk i przymusić do kilkunastogodzinnej harówki przy maszynach.
Oczywiście argumentacja Carsona także ma słabe strony, a w każdym razie można z nią dyskutować. Prawicowi wolnorynkowcy podkreślają na przykład, że tak czy inaczej rewolucja przemysłowa XIX wieku doprowadziła do znacznego wzrostu poziomu życia wszystkich grup społecznych, w tym robotników. Zwolennik Carsona mógłby po pierwsze zapytać: „ale jakim kosztem?”, po drugie zaś dowodzić, że udział w tym miały do pewnego stopnia procesy nie związane bezpośrednio z kapitalizmem – np. odkrycia technologiczne.
Co więcej, Carson odnosi się też do argumentu, jakoby nieodzownym źródłem i warunkiem wspomnianej poprawy ogólnego poziomu życia był kapitalistyczny podział pracy w fabrykach (np. tayloryzm czy system fordowski). Otóż czytamy u niego: „Zwiększona produktywność była efektem nie tyle podziału pracy, co podziału i kolejkowania procesu w osobnych zadaniach, w celu zmniejszenia czasu przygotowania. To samo mógłby zrobić pojedynczy domowy producent, rozdzielając poszczególne zadania i wykonując je etapami (tzn. wyciągając drutu na całą produkcję, następnie prostując go, następnie tnąc, itd.)”. Wątek ten jest oczywiście bardziej szczegółowo rozwijany, podobnie jak inne, które w tym skromnym opracowaniu jedynie zasygnalizowano. Warto dodać, że Carson bynajmniej nie jest zwolennikiem niwelowania czy łagodzenia błędów i nadużyć kapitalizmu poprzez socjaldemokratyczno-liberalną politykę „państwa opiekuńczego”, taką jak np. rooseveltowski New Deal. Daje temu wyraz choćby w tekście „Liberalizm a kontrola społeczna”, gdzie mocno krytykuje pro-państwowych socjalistów i liberałów, dążących do racjonalnego zaplanowania, uregulowania i zorganizowania społeczeństwa w pierwszej połowie XIX wieku i posuwających się przy tym nawet do postulatów eugenicznych i segregacyjnych. Wymowny jest np. fragment: „Płace minimalne i standardy budowlane miały nie tyle zapewnić dochód biednym rodzinom co zakończyć łatwą dostępność tanich domów i nisko opłacanych etatów, na których polegali nędzarze.”
Nie będziemy jednak zagłębiać się w dalsze rozważania. Dość powiedzieć, że nawet jeśli nie zgodzimy się z wszystkimi poglądami Carsona (a spierać z nim mogą się konserwatyści, anarchosyndykaliści, prawicowi libertarianie i nie tylko oni), to i tak warto zapoznać się z jego argumentacją. Pokazuje ona przynajmniej to, że historia gospodarcza nie zawsze jest tak prosta, jak w uproszczonym obrazie typowych konserwatywnych liberałów. Na język polski przetłumaczono kilka tekstów Carsona, można je przeczytać m.in. na portalu liberalis.pl. Prócz tego w internecie dostępna jest cała książka „Ekonomia polityczna mutualizmu”, którą na nasz język przetłumaczyli Krzysztof Śledziński, Jędrzej Kuskowski i Bartosz Stopel. Można ją przeczytać za darmo pod adresem: http://carson.liberalis.pl
Autor: Adam T. Witczak
BIBLIOGRAFIA:
http://liberalis.pl/2007/04/04/kevin-carson-niewidzialna-reka-czy-zelazna-piesc/
http://www.dystrybutyzm.w8w.pl/kawr.html