„ … Widzę państwo jako dobro wspólne, wymagające również takiego zaangażowania, które pozwoli mu się rozwijać oraz przetrwać sytuacje trudne…”

Autor Obywatelski

010Wywiad z ks. prałatem Józefem Majem, kapelanem Solidarności, szerzącym patriotyzm obywatelski i człowiekiem o ogromnej wiedzy oraz niezwykle dobrym sercu.

MK: W swoim życiu przeżył ksiądz wiele istotnych etapów. Jednym z dłuższych była posługa w kościele Św. Katarzyny, gdzie od 1985 do 2013 roku, był ksiądz proboszczem. I to właśnie dzięki księdzu prałatowi udało się ów kościół dwukrotnie uratować.

Ks. Maj: To było w ten sposób, że ja w pierwszym momencie, to znaczy w 1984 roku, zrobiłem te prace, które wydawały mi się konieczne, a zarazem wystarczające. Przede wszystkim trzeba było osuszyć kościół, z uwagi na straszny grzyb, a co za tym idzie smród. Zrobiłem to i wydawało mi się, że teraz będzie święty spokój. Niestety w 1994 roku, na skutek robót w Górze Kalwarii zamknięto tam most, kierując tiry na inną drogę. I te tiry biegły koło kościoła św. Katarzyny. Spowodowało to tak wielkie wstrząsy, że po prostu mury pękały w taki sposób, że można było rękę włożyć. Po prostu nastąpiło naruszenie równowagi technicznej w budynku kościelnym no i nie było wyjścia. Trzeba było się na nowo zabierać do roboty, żeby ten Kościół ratować. Ale wtedy należało wykonać roboty bardzo podstawowe, czyli wybrać piasek z dolnej części kościoła czy podbić mury na nowych, scalonych fundamentach. Była to ogromna, ogromna praca ale szczęśliwie się udała i w tej chwili ten kościół jest stabilny. To jest obliczone na jakąś tam wytrzymałość, ale mam nadzieję, że ten ruch miejski nie przekroczy tej wielkości wstrząsów. Do tego w 1997 roku pojawiły się kolejne okropne pęknięcia, tak zwana destrukcja. Zaczął się rozchodzić sufit, z uwagi na pracę murów i dlatego za jednej kandydatury proboszczowskiej trzeba było dwa razy przeprowadzić remonty.

MK: 28 lat to bardzo długi czas. Ja wiem, że to bardzo trudno jednoznacznie stwierdzić, ale gdy ksiądz wraca pamięciom do tych lat, co księdzu najbardziej utkwiło w głowie: parafianie, wspólnota, którą tworzyli i jeszcze coś innego?

Ks. Maj: No przede wszystkim zmiany struktury ludnościowej. Kiedy nastawałem na Służew była to parafia w dużej części, poważnej części terytorialnej większości, która odziedziczyła strukturę wiejską. To były wsie. Kiedy odchodziłem to była parafia inteligencka, bo Ci ludzie, kiedy przyszła możliwość po 1990 roku co mogli to wyprzedawali i przenieśli się do Warszawy, a tu zasiedlali nowi ludzie głównie z inteligencji. I ta zmiana składu personalnego parafii to była, że tak powiem, bardzo silna sprawa. Druga, to cała historia Służewa. Ja nie znałem. Wiedziałem, że istnieje, ale więcej nie. Dopiero, gdy się tam znalazłem to dowiedziałem się, że to miejsce wchodzi w historię Warszawy, a także historię Polski. Ta historia to sprawy tragiczne, powojenne, wyniszczania eksterminacji Polaków po II wojnie światowej, a na starym cmentarzu jest miejsce złożenia siedemdziesięciu paru osób. Z kolei, na cmentarzu przy ul. Wałbrzyskiej to jest dobrze ponad dwa tysiące ciał, więc to było drugie takie dość mocne przeżyciowo zetknięcie się z rzeczywistością parafii. Trzecia sprawa, bo te dwie to są trudne, ale trzecia to była miła: obyczaje tej parafii, takiej bliskości wobec księdza, księdza wobec ludzi, takie miejscowe obyczaje. – Taka serdeczność ludzka? – Tak, tak. I zresztą oni, ta ludność miała swoją mentalność, której nie zmienił ani ustrój, ani wojna. I w pewnym momencie słyszę, ale nie powiem nazwiska: wiem, kto komu składa życzenia. I ja słucham, a życzenia brzmią: ile liści jest w kapuście, ile dziadów na odpuście, ile Żydów w Ameryce, tyle szczęścia Tobie życzę (śmiech). – Ksiądz nadal to pamięta? – Zapamiętałem, bo oni wypowiedzieli to, co tam funkcjonowało jako normalny zwyczaj, takie powiedzenie, styl funkcjonowania. Kobiety na Wolicy to śpiewały piosenki. One teraz już wymarły, i nie wiem, czy ich córki, wnuczki to pamiętają. Ale jak się poszło wiosną na Wolicę to tam te kobiety lubiły siąść na ławkach i plotkować. I ciekawe, że one nie grzeszyły tymi plotkami. Ja nie wiem, jak to jest możliwe w ogóle, ale tak było. No i raptem słyszę – tylko, że melodii już nie pamiętam – piosenkę, którą śpiewają o Janie III Sobieskim. Refren już zapomniałem ale pamiętam jedną strofkę:  od ukąszeń Marysieńki komarów Wilanowa ratunek miał tylko jeden: chodzić w cwał i do spokojnego Służewa. Tak, to taki… oddech historii. Taki naturalny, ludzki, ludowy, oddech historii. – Ale jakże charakterystyczne? Ksiądz po tylu latach potrafi nadal zacytować, zatem to gdzieś w głębi serca i pamięci zostało. – Tak, bo tam była kultura pewna, ludowa, dość ugruntowana społeczność. Dlatego Kolberg spisał, jeśli idzie o rejon Warszawy, to tylko Służew. To było stałe towarzystwo, stabilne towarzystwo i to dzięki temu, z pokolenia na pokolenie przechodziły tradycje i zwyczaje.

ML: Spotkał ksiądz na swojej drodze ks. Popiełuszkę. Jak się później okazało ksiądz prałat został kapelanem Solidarności, a ks. Popiełuszko warszawskiej Solidarności. Był ksiądz też jednym z przyjaciół ks. Popiełuszki. Jakby ksiądz mógł kilka słów na ten temat opowiedzieć.

Ks. Maj: Ja go poznałem w dość szczególnych okolicznościach, bo to była wiosna 1969 roku. Byłem już w seminarium, niedługo po konsekracji księdza Miziołka, nowy rektor ksiądz Kraszewski wysłała mnie do jednostki wojskowej, w której był ks. Jerzy. To była jednostka klerycka i tam go poznałem jako bardzo rzetelnego, młodego chłopca. I dlatego, że ja tam byłem prawie dwa dni i obcowałem z nim, więc jak on wrócił z wojska, to żeśmy raz po raz rozmawiali, bo wcześniej się już poznaliśmy, nie byliśmy sobie obcy. I dlatego pamiętam rozmowy z nim. To był młody chłopak, bo ja byłem starszy od niego wiekiem, ale taki bardzo żywiołowy. Potem tak się złożyło, że po jego odejściu na Żoliborz, ja przyszedłem na jego miejsce do kościoła św. Anny, to było w 1980 roku. I tutaj znowu, ja przejąłem jego grupy, więc siłą rzeczy spotykaliśmy się, bo trzeba było o tym chłopaku pogadać, a to o tej dziewczynie pogadać. Trzeba było wymienić informację, bo duszpasterstwo akademickie jest duszpasterstwem personalnym. Tutaj ma się do czynienia z konkretnymi ludźmi, z konkretną dziewczyną, z konkretnym chłopcem, bo inaczej, jakby się to generalizowało to nie byłoby z tego żadne duszpasterstwo. To był powód naszych kontaktów, a do tego oczywiście sprawy społeczne. Jurek był zaangażowany w układy pro-solidarnościowe, ja też w układy tej opozycji antykomunistycznej wśród młodzieży, w ruchach młodzieżowych, więc to był kolejny powód do utrzymywania kontaktów. I było coś takiego u Jurka, że jak już mu życie dokuczyło dość mocno, to wtedy wieczorami do mnie przychodził. Siedzieliśmy, nie było na czym siedzieć to na moim łóżku siedzieliśmy i rozmawiali. To był styczeń 1982 roku i w ramach dokuczania nam, bo myśli przecierpieli wiele w tym kościele św. Anny jako duszpasterze akademiccy.  Pamiętam, to był grudzień 1981 i styczeń 1982 roku, dlatego, że wyłączyli nam ogrzewanie w zimę i było strasznie zimno…  czym się tylko dało to grzaliśmy się. Gdzieś niedługo po święcie Trzech Króli w 1982 roku, przyszedł i posiedział u mnie trochę, ale rzetelnie zmarzł. Dość sprawnie wyszedł tego wieczoru, raptem gdzieś 20:30 dzwonek, wychodzę, a ja wcześniej widziałem, że on tak maca i dotyka to moje łóżko. Nawet myślałem sobie, czego on szuka w tym moim łóżku. A ja rzeczywiście tak było, że moją kołdrę dałem jednemu człowiekowi, który się ukrywał i trzeba było mu pomóc. No ale nie spodziewałem się, że nam wyłączą ogrzewanie. No i on tak macał i coś zauważył, że tak chudo na tym moim łóżku. Patrzę, a on przynosi dwa koce, białe, przepiękne, amerykańskie koce żołnierskie. Cieplutkie… jeden zachowałem, a jeden komuś ofiarowałem. Ale ten, który zachowałem trzymam jak relikwie po Jurku, bo on był dobrym człowiekiem. On miał dobre serce dobre, był taki bardzo ludzki. Ja do dnia dzisiejszego to wszystko pamiętam. Ale były też z nim inne przygody. Pamiętam, jak  w 1981 roku, późną jesienią, koniec października, może początek listopada był strajk. Strajk studencki na Akademii Medycznej. Gdzieś około 11, przyjeżdża Jurek, taki podekscytowany i mówi do rektora: chce prosić o pomoc w spowiedzi, czy Józek może? A rektor mówi, że on ma dyżur, bo ja miałem wtedy dyżur w kancelarii. No to niech ksiądz rektor weźmie za niego, a on pojedzie ze mną. I tak się stało. Pojechałem, wtedy zobaczyłem po raz pierwszy tę zażyłość między księdzem Jerzym, a studentami. Ledwo wszedł, a już go cały wianuszek dziewcząt otoczył. Ja stoję tak z boku, a on zauważył jakiegoś chłopaka i mówi, żeby mnie ulokował do spowiedzi. I ten zbereźnik bezmyślny ulokował mnie. No tak ulokował mnie, tylko, że ulokował mnie jakiś no niecały metr od drzwi do mysiarni, miejsca, gdzie hodowali myszy. Ja spowiadałem i po godzinie, czy półtorej to już byłem jakbym był na dobrym rauszu. Smród był tak niesamowity z tego, że brak słów ale wytrzymałem. Spowiadałem do chyba czwartej.  Ale tych myszy i tego nieprawdopodobnego smrodu to nie zapomnę nigdy. Tak właśnie mnie uraczyli studenci.  – Ale gdyby nie te myszy, to ksiądz prałat by pewnie nie pamiętał tej spowiedzi. – No tak, bo takich rozkoszy nie da się zapomnieć.

MK: Kapelan Solidarności to dość ważne i odpowiedzialne zadanie. Jak ksiądz do tego podchodził, jak ksiądz sobie z nim radził?

Ks. Maj: Właśnie to była jedna z płaszczyzn współpracy z ks. Popiełuszko. – Tak, dokładnie, dlatego do tego nawiązuję. – Kiedy ksiądz kardynał Wyszyński nas dwóch wezwał, Jurka i mnie, w 1979 roku, zaraz po pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski, to do Jurka powiedział, żeby zajął się robotnikami, a ja resztą. Tak to kardynał Wyszyński ujął. Jak się okazało, ta reszta wcale nie była taka mała, a najbardziej zbliżyli się do mnie osoby z Solidarności środowisk naukowych i nauczycielskich. I jeśli idzie o kapelowanie Solidarności  w środowisku naukowym, to tak naprawdę takie bieżące rzeczy najważniejsze to załatwiałem przez prof. Pawła Czartoryskiego. To był człowiek w moim wieku i bardzo się zaprzyjaźniliśmy. A jeśli chodzi o nauczycieli to dwie panie: Anna Mizikowska i Anna Sucheni-Grabowska. To nie było, jednak takie proste bo środowisko naukowe jest środowiskiem hermetycznym, nie łatwo było zrobić konspiracje w takim środowisku, gdzie wszyscy się znają jak stare konie, ale nam się udało. I kiedy już później, później w 1989r ujawniła się Solidarność to okazało się, że to wcale nie takie małe grupy ludzi. Praca z nimi, to przede wszystkim praca na konwersatoriach. Jednym z nich była etyka a nauka, a drugim etyczne wymiary racji stanu. To były te dwa konwersatoria, które prowadziłem dla środowiska naukowego. Nauczyciele byli bardzo praktyczni, oni nie potrzebowali konwersatoriów, bo ich fascynowały dzieci, co było taką specyfiką mentalności nauczycielskiej. Do tego były też zebrania praktyczne, z uwagi na to, że środowisko nauczycielskie było bardzo skomunizowane. Na początku XX wieku, Róża Luksemburg pieniądze międzynarodówki komunistycznej, które otrzymywała przeznaczała przede wszystkim na sprawy nauczycieli. I to właśnie dlatego ten odsetek skomunizowanych nauczycieli był u nas w Polsce taki ogromny. Często to byli merytorycznie dobrze przygotowani ludzie ale od strony wychowawczej no to klęska. Niestety wyrzucano ich z pracy i my musieliśmy tym nauczycielom bardzo dużo pomagać. Bardzo wielką pomocą był wtedy taki Pan Tomaszewski, który wtedy kierował MPK w Warszawie, bo dzięki niemu tych nauczycieli mogliśmy kierować na taksówki. Bo problem w tym, że jak wyrzucili robotnika, to robotnik dość łatwo znajdował sobie alternatywną pracę. To nie było problemu. Ale jak wyrzucili nauczyciela to już był problem. Jak wyrzucili naukowca to już był problem. Zresztą Solidarność środowiska naukowego była nam bardzo pomocna, jeśli idzie o ratowanie młodzieży. Ratowanie tych, których zaaresztowali bo ta młodzież zawsze była im zawadą. W każdym bądź razie, trzeba powiedzieć, że rzetelnie nam pomagali. To przecież trzeba było organizować, to… – To wszystko wymagało pracy, bo samo się nic nie zrobiło – Tak, tak.

MK: Proszę księdza, kolejnym, może niezbyt przyjemnym ale osiągnięciem księdza prałata, jeśli można to tak nazwać, jest doprowadzenie do ujawnienia tajnych pochówków ofiar reżimu na cmentarzu, a w związku z tym późniejsze powstanie pomnika męczenników ofiar. Proszę powiedzieć, jak do tego doszło?

Ks. Maj: To było dokładnie 14, 15, albo 16 stycznia 1986 roku, czyli dokładnie 30 lat temu. Poszedłem na moją pierwszą proboszczowską kolędę. I byłem na Wolicy u Państwa Skoneckich. U Pana Franciszka Skoneckiego i jego żony Marii. Przyszedłem, Pan Skonecki już leżał, nie był w stanie wychodzić z łóżka, ale nie cierpiał, tylko po prostu był bardzo słaby. W pewnym momencie, po modlitwach on pyta, czy ja to jestem ksiądz Maj. Potwierdziłem, no i dalej rozmawiamy, i on znowu pyta, czy ja to jestem ks. Maj. Znowu potwierdziłem, a on wtedy poprosił żonę, żeby wyszła z pokoju. Wtedy jeszcze był komunizm i on nie chciał narażać żony na posiadanie jakiejkolwiek wiedzy, informacji, dlatego tak uczynił. I pyta mnie, co ja wiem o cmentarzu na ul. Wałbrzyskiej. Powiedziałem, że tyle, co przeczytałem w książkach. I on zaczął opowiadać. Trzeba powiedzieć, że strasznie mi się ta kolęda opóźniła, bo po prostu trzeba było wysłuchać człowieka. Wróciłem i bezwstydnie przed 12 w nocy zadzwoniłem do Pana Wiesława Chrzanowskiego, który był w więzieniu na Rakowieckiej. Zapytałem go, co ja mam o tym wszystkim sądzić? A on mówi: niech ksiądz nawet dzisiejszej nocy siądzie i póki pamięta – wszystko spisze. No i ja tak zrobiłem, spisałem, a między czasie, w ciągu następnych dni Pan Chrzanowski zadzwonił do Olszewskiego, późniejszego premiera. Potem do innych osób, i tak powstał komitet, którego dziełem jest  książka pt. „Nasze Termopile” napisana przez Zbigniewa Taranienkę. Potem pomnik, no i teraz święto Żołnierzy Wyklętych. Tak właśnie zaowocowała ta praca – świętem ogólnonarodowym. Była bardzo owocna, a pomnik też jest jedną z lepszych realizacji w Warszawie.

MK: Był ksiądz również jednym z organizatorów pomocy dla osób internowanych. Wtedy było tak, że kraje poza Polską się solidaryzowały, by nieść nam pomoc.  Jak ksiądz uważa, jak by to wyglądało dzisiaj? Kiedy, może nie w takiej samej sytuacji ale podobnej, jest Ukraina pozostawiona sama sobie i nie ma solidarności innych krajów, którzy by jej pomagali. My, oczywiście było to kilkanaście lat temu, ale pomoc dostaliśmy. Czy myśli ksiądz, że gdyby taka sytuacja miała miejsce w dzisiejszych czasach, to można by było liczyć na ponowną pomoc?

Ks. Maj: Przyznam, że pewne zmiany w świadomości ,w tym biegu pokoleń nastąpiły. Ja prawda byłem sekretarzem prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich rodzinom i mnie podlegało archiwum oraz sekcja informacji. I rzeczywiście, myśmy otrzymywali bardzo obfitą pomoc z różnych krajów. Ja myślę i mam podstawy do takiego myślenia, że część tej pomocy była autentycznie z dobrych ludzkich serc, zbieranych w takich czy innych okolicznościach, także przez Kościół itd. Ale część tej pomocy to szła po linii organizacji, dla których takie osoby, jak Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Gieremek, Lityński, Smolar, czy inni byli bliscy. To były dwa nurty pomocy. Jeden, który wyrastał rzeczywiście z takiego żywego odbioru naszej trudnej sytuacji w różnych krajach. Bo przecież nawet z ubogiej Białorusi, to czy owo przychodziło, choć się o tym już dzisiaj nie pamięta. Podobnie z ubogiej Ukrainy oraz Litwy, choć tym ludziom też się nie przelewało. Ale był w nich taki duch pomocy, który wyrastał z jakichś relacji środowiskowych.

MK: A jakby ksiądz miał przełożyć tą sytuację na dzisiaj, na aktualne czasy. Sądzi ksiądz, że moglibyśmy liczyć na taką pomoc?

Ks. Maj: Ludzka pomoc może i tak, choć dzisiaj nie ma tego starcia międzynarodowego, które budziło takie emocje jak wtedy. Społeczeństwo przeciętnych osób musi  coś poruszyć emocjonalnie, by zaczęli się w coś angażować. Taka jest prawda. I wtedy to starcie pomiędzy obozem zachodnim, a sowieckim było bardzo poruszające. I właśnie ono stało się impulsem, który spowodował, że ta pomoc dla Polski była taka zdecydowana. Myśmy wtedy wyszli na lidera sprzeciwu wobec moskiewskiego ładu i tam się rodził ten podkład emocjonalny, który następnie zaowocował taką pomocą. Czy dzisiaj byłyby takie jakieś okoliczności, które by wspomniane podłoże emocjonalne potrafiły wywołać? Tego  nie wiem, ale my mamy przyjaciół. My jako naród mamy życzliwych ludzi, wiem o tym, bo na przykład byłem teraz w Syrii, w Libanie i gdy tamtejszy naród usłyszał słowo polanda to się uśmiechał. I to jest ciekawe, prawda, że z sympatią nas tam traktują. Oczywiście ludzi są różni i to jest naturalne, nawet wśród Niemców, są różni. Są tacy, którzy są zapiekłymi naszymi wrogami, ale i są tacy, którzy życzliwie myślą o Polsce. Więc gdybyśmy się znaleźli w takiej potrzebie to na pewno byłby jakichś odzew. Ale czy tak intensywny jak wtedy – to nie wiem.

MK: Oprócz działalności kapłańskiej księdza prałata, szerzył ksiądz także postawę obywatelską. – To prawda. – Nie stronił ksiądz także od szeroko pojętej polityki, bo to ksiądz doprowadził do zawiązania koalicji AWSu, która potem rządziła przez kilka lat Polską. Proszę powiedzieć, skąd w księdzu taka obywatelska postawa? Skąd dążenie, angażowanie się w sprawy, które można by powiedzieć z perspektywy,  były przeznaczone dla rządzących, polityków?

Ks. Maj: Trzeba powiedzieć, ze to jest ważne i ciekawe pytanie. Ja myślę, że rzeczywiście, naturalnie jestem Polakiem i cała historia mojego narodu to jest moja historia. Ale rzeczywiście, że mój typ patriotyzmu jest patriotyzmem obywatelskim. Państwowym. Ja widzę państwo jako dobro wspólne, wymagające również takiego zaangażowania, które pozwoli mu się rozwijać oraz przetrwać sytuacje trudne. Mój typ patriotyzmu jest patriotyzmem państwowym. To prawda, to prawda. Ale jak ja pomyślę skąd się to u mnie wzięło, to ja myślę, że to po moich rodzicach. Mój tato był oficerem Korpusu Ochrony Pogranicza przed wojną. To bardzo elitarna formacja wojskowa, bardzo zorientowana na służbę państwu. I to jakiś był paradoks. Ja mam na imię Józef Roman, ale nie dlatego, że moi rodzice byli czcicielami św. Józefa i św. Romana, ale dlatego, że mama była za Piłsudskim, a tato za Dmowskim. I ciekawe, tato mój będąc za Dmowskim, całym sobą reprezentował typ patriotyzmu państwowego. A mama, będąc za Piłsudskim, była romantyczka kompletna. Ja myślę, że ja zrozumienie wagi spraw publicznych, państwowych wyniosłem z tych, w cudzysłowie kłótni moich rodziców. Bo jak już nie mieli się o co pokłócić, to już o Piłsudskiego i Dmowskiego się zawsze pokłócili. (śmiech). I ja myślę, ze tam jest źródło.  Być może, że jakieś predyspozycje osobowe, naturalne też się do tego przyczyniły, nie mam pojęcia. Ale rzeczywiście Pani słusznie zauważyła, że taki jest typ mojego patriotyzmu.

ML: Ksiądz jak mało kto walczył z reżimem komunistycznym. Ale czy walczył ksiądz o taką Polskę jaka jest teraz?

Ks. Maj: To jest właśnie to… choć niektóre rzeczy się udały. Nie można powiedzieć, wiele rzeczy dobrych się stało, to nie ma co, ale na przykład no mnie raziło takie wyprzedawanie tego, co polskie.  Taka miękkość ogromna, uległość w sprawach dotyczących ekonomii, tak jakby wojny ekonomicznej nie było na świecie. Ona jest, a tak postępują, jakby tego nie było. Taka jakaś miękkość okropna, pozwalająca tutaj się szarogęsić wszystkim, jeśli tego tylko chcą. Taki brak wyraźniej koncepcji państwa, polityki międzynarodowej, polityki obronnej. Mnie na przykład szlak trafia, jak ja słyszę o tym ciągłym redukowaniu wojska. To ja już głupieje dlatego, że byłem przyzwyczajony do rozmów mojego taty i ja wartość wojska znam. Obrony jako sprawności obywatelskiej i ja wiem, że to podstawa, dlatego mnie to strasznie denerwuje, ten redukcjonizm. Denerwują mnie te zmiany w szkolnictwie, jeśli idzie o sprawy wychowania, a jako polonista to ja już naprawdę jestem chory, jak ja widzę, jak oni redukują i zmieniają lektury szkolne. Bo aktualnie niektóre z nich do niczego dobrego nie służą i ja to widzę. Ale, jak się jedzie przez Polskę to jednak Polska wypiękniała. Naprawdę, w ogóle to ja znam trochę świat, dał nam Pan Bóg taki zakątek na tej ziemi o nieprawdopodobnej urodzie – Polska. To to jest coś niebywałego. – Walka się opłaciła? – No tak, piękna jest Polska, nie znam drugiego takiego kraju. Choć fragmenty owszem można porównywać na przykład z fragmentami Anglii, fragmentami Holandii i Belgii, można porównać z Mazowszem. Ale u nas jest to wszystko zebrane jakby w jakiejś miniaturze. Wszystko. I mamy morze, góry, jeziora, niziny, pagórki, jary i równiny – po prostu wszystko. I dzięki Bogu rzeki są. Wprawdzie nieuregulowane, ale one są przez to zdrowsze. Choć strasznie spaskudzone są polskie wody przez brak oczyszczalni – okropnie. Alei tak Polska jest piękna. Do tego lasy, po tym już wytrzewieniu najpierw przez Niemców, a potem przez rząd, gdzie rzeź lasów była okropna, ale teraz już te lasy nabierają siły. Las musi mieć minimum 100 lat, żeby był lasem, a tutaj jest zaledwie 50-60. – Czyli jeszcze trochę zostało? – Tak, ale to wszystko rośnie, rozwija się i to jest dobre.

MK: Puentując, przeżył ksiądz wiele, bolesnych i radosnych chwil. Były łzy, była złość i był płacz. Ma ksiądz ogromną wiedzę oraz doświadczenie. Ale czy myśli ksiądz, że gdyby inaczej potoczyło się życie i czego innego by ksiądz doświadczył, to byłby ksiądz takim samym człowiekiem, jakim jest dzisiaj?

Ks. Maj: Nie, ja uważam, że ja nie zbłądziłem wybierając kapłaństwo. Ja trafnie wybrałem i gdybym miał drugi raz wybierać, to bym wybrał to samo, bo ja jestem święcie przekonany, że realizuje się osobowo w kapłaństwie. Dokładnie tak, jak trzeba, tak mi się wydaje i jestem co do tego taki wewnętrznie przekonany. Pewno, że decydując się na kapłaństwo, zrobiłem bardzo poważny krok w życiu, dlatego, że ja odchodziłem z Polskiej Akademii Nauk, więc to było wyjście z czołowej instytucji naukowej kraju. Ja współpracowałem tam z różnymi, istotnymi wówczas ośrodkami. To pewno, gdybym tamtą drogą poszedł miałbym inne doświadczenia po latach i inną wiedzę niż tą, którą teraz mam. Ale wydaje mi się, że to, czego doświadczyłem, to jest wielkie doświadczenie w życiu człowieka bądź, co bądź. Warszawa. Kiedy byłem na I roku studiów, w 1962 r. na polonistyce, wówczas jeden z asystentów socjologii na ćwiczeniach, bo to była propedeutyka socjologii  i chodziło w niej o to, by chociaż przeczytać tekst socjologiczny i rozumieć, wiedzieć, jak obcować z takim tekstem. To mieliśmy takie propedeutyki i dostałem polecenie napisać na seminarium tekst. Opisać tam Warszawę. I pamiętam jak dziś, wtedy mieszkańców Warszawy było 468 tysięcy. Wtedy Warszawa, tak naprawdę na południu to się kończyła dworcem południowym. Już przy dworcu południowym to były sielskie krajobrazy, a dzisiaj powstało miasto. Tu, gdzie teraz są Bielany, gdy kiedyś jechało się do Lipkowa, ostatnią stacją miejską był przystanek autobusowy, a dzisiaj jest tam przystanek przy ul. Marymonckiej. Aktualnie Warszawa liczy dobrze ponad 2,5 mln. To jest 5-cio krotny wzrost miasta. Warszawa za mojego życia stała się polskim miastem. Stalin był strasznie przewrotnym człowiekiem. I on nie tylko u nas z Warszawą to robił, ale u innych postąpił tak samo. Za to u nas specjalnie, w taki sposób kierowano polityką personalną, gospodarką mieszkaniami, że Polacy byli mniejszością w stolicy swojego kraju. I najpierw w 1956 roku, weszli Rosjanie, trzeba było to przeżyć. Plac Konstytucji, Aleja Róż, Koszykowa, w kierunku Al. Ujazdowskich, to jak się wyszło na ulicę, to język rosyjski był czymś normalnym. Później ten język zamilkł. To był 1965 rok, były sprawy napięcia z Ukraińcami, i sam Ukrainiec był zmuszony przez biuro centralne PZPRu, do eksmisji Ukraińców z Warszawy. Ja byłem świadkiem tego spotkania na stadionie Legii. To też nie wiem, ile tysięcy tych ludzi wyjechało z Warszawy ale na miejsce jednych, czy drugich przychodzili Polacy. Potem, 1968 rok wyjechali Żydzi. To była przejmująca cisza na ul. Orlej, Elektoralnej, przejmująca cisza, bo nie było ludzi, prawda. W końcu na ich miejsce przyszli Polacy i dopiero jak za Gierka w 1970 roku, zdecydowano się na zgodę na wyjazd Niemców z rejonu miasta, wówczas opustoszały kościoły protestanckie, które wcześniej, za mojej młodości były pełne. Czy to kościół przy Al. Solidarności czy ul. Małachowskiego, czy też przy ul. Puławskiej, to były kościoły pełne ludzi i życia, a dzisiaj kręci się tam zaledwie kilka osób. I dopiero wtedy, w 1972 roku nastąpiło przesilenie,  a centrum Warszawy stało się w większości polskie. Praga była w większości polska, Wola była w większości polska, Żoliborz był w większości polski. Ja to wszystko widziałem. To jest jak film w mojej głowie. Tego się nie zapomina – to po prostu zostaje na zawsze.

ML: Po lekturze książek Wojciecha Sumlińskiego, nurtuje mnie jedno pytanie: czy zdaniem księdza, ks. Popiełuszko przeczuwał to, co go może spotkać?

Ks. Maj: Ja go nawet przestrzegałem.

rozmawiali:

Mirela Krzyżak

Maciej Lisowski

jkg

Komentarze są zamknięte