Śląski Katyń – część trzecia

Niezależna Gazeta Obywatelska

Dochodziła godzina piąta rano dnia 26 września 1946 roku, gdy okolicą wsi Barut wstrząsnął wybuch.

Mnóstwo ludzi słyszało detonację w promieniu wielu kilometrów.

Źródło huku dochodziło z leśnej polany, gdzie niegdyś stał zameczek zwany „Hubertusem”. To właśnie tam, poprzedniej nocy, kilka zaciemnionych ciężarówek przywiozło nieokreśloną liczbę ludzi.

Skąd wiadomo, że w ciężarówkach byli ludzie?

Otóż jedno z aut zepsuło się koło przydrożnej kapliczki na skrzyżowaniu, innemu wiatr podwiał brezentową plandekę, więc kilku świadków widziało na ciężarówkach żołnierzy w dziwnych, krótkich mundurach, które jeden z mieszkańców wioski zidentyfikował jako battledressy używane przez wojska alianckie, w tym przez żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

Jednak nikt z mieszkańców wioski nie odważył się wejść do lasu, zresztą był szczelnie otoczony wojskiem i funkcjonariuszami UB.

Kilka godzin po wybuchu u dyrektora Antoniego Niemca ze Śląskiej Dyrekcji Lasów zameldował się inż. Fariaszewski, pracownik tamtejszego nadleśnictwa, który oświadczył, że funkcjonariusze UB z Toszka dowieźli w czterech samochodach ciężarowych około dwustu żołnierzy w mundurach typu angielskiego, a po umieszczeniu w paśniku leśnym uśmiercili ich, rozrywając minami.

Inż. Niemiec skojarzył dramatyczny raport swojego podwładnego z telefonem, jaki odebrał kilka dni wcześniej od generała Zawadzkiego, który zabronił podległym służbom wchodzenia do lasu pod groźbą surowej kary.

Wówczas rozkaz wydał mu się dziwny, ale teraz wszystko było jasne.

Zanim roztrzęsiony Fariaszewski zdążył się uspokoić, wsiedli w służbowy samochód i pojechali do Barutu.

To co obaj zobaczyli, do dziś stanowi najcenniejszy dowód dokonanej zbrodni.

Po czterdziestu czterech latach, w dniu 2 stycznia 1990 roku, w gliwickiej prokuraturze zaprotokołowano wstrząsającą relację inż. Antoniego Niemca:

Po przybyciu na miejsce z ukrycia przypatrywałem się paleniu zwłok ludzkich. Były to rozszarpane części ciał. Aut już nie było. Na miejscu pozostało około 15 funkcjonariuszy ubranych w mundury UB – szarego koloru, podobne do mundurów, jakie wówczas nosiło wojsko. Funkcjonariusze z okolicznego terenu zbierali resztki ciał. Zauważyłem wówczas, że paśnik musiał być murowany, bo było tam mnóstwo gruzu. Po około dwóch godzinach opuściłem miejsce tragedii i pojechałem do pracy.

Przez kolejne trzy dni cały teren był strzeżony przez funkcjonariuszy nieustalonej formacji. Świadkowie twierdzą, że niektórzy z nich rozmawiali ze sobą po rosyjsku.

W tym czasie zacierane były ślady dokonanej zbrodni.

Antoni Niemiec, do swojej relacji dodał, że ubowcy palili resztki ciał w ognisku, którego dym niósł okropny smród.

W podobnym tonie brzmi relacja jednego z nielicznych świadków, którzy odważyli się, pchani ciekawością, wejść do lasu.

Świadek relacjonuje, że na miejscu, gdzie wcześniej stała kamienna stodoła, palił się ogromny stos i śmierdziało ropą. Dookoła leżały porozrywane szmaty, ręce, kości, kawałki ciał. Było ślisko od krwi.

Świadek przypomina sobie, że w pewnym momencie zobaczył czapkę rogatywkę z orłem i gwiazdkami, a obok niej ludzką głowę. Następnego dnia człowiek ten poszedł do lasu jeszcze raz. Zabrał głowę i przeniósł ją pod gruszę, gdzie pochował.

Inny mieszkaniec Barutu w bezpośredniej okolicy detonacji na własne oczy widział strzępy ciał na drzewach, kawałki czaszek z włosami i mnóstwo drobnych przedmiotów, które jeszcze wiele dni po tragicznym zdarzeniu mieszkańcy wioski, zwłaszcza młodzi chłopcy, znosili do domu.

Były to guziki z orzełkami, naszywki „Poland”, odznaki, biało-czerwone blaszki i fotografie. Jeden ze świadków, wówczas jeszcze chłopiec, przypomina sobie, że z miejsca wybuchu przyniósł do domu zdjęcie polskiego oficera, który na ręku trzymał chłopczyka w marynarskim mundurku, za rączkę zaś stojącą obok dziewczynkę, rodzice chłopca natychmiast zniszczyli tą fotografię.

Mieszkańcy Barutu pozbywali się znalezionych przedmiotów i próbowali wymazać z pamięci tragiczny poniedziałek 26 września 1946 roku, woleli nie narażać się nowej władzy, która kilka kilometrów dalej, na leśnej polanie maskowała straszliwą zbrodnię.

Wielu mieszkańców bezpośrednio po wybuchu słyszało serie karabinowe i pojedyncze strzały, nawoływania i przerażające krzyki.

Najwidoczniej wybuch nie uśmiercił natychmiast wszystkich jeńców, którzy musieli być dobijani z broni ręcznej.

Być może niektórzy, straszliwie poranieni, o własnych siłach próbowali wydostać się z powstałego gruzowiska, niektórzy może dotarli nawet na skraj polany, zanim dosięgły ich karabinowe serie?

Nikt dziś już tego nie zweryfikuje.

W każdym razie wszystkie ciała wrzucane były do uprzednio wykopanego dołu. Powstały stos ludzkich szczątków oprawcy oblewali ropą i podpalali. Po lesie rozchodził się straszliwy fetor a nad nim zawisła gęsta, smolista chmura dymu.

Wiosną 1947 roku do Barutu przybył nieznajomy mężczyzna w towarzystwie młodej kobiety.

Oboje od razu skierowali się do domu miejscowego gajowego, który przybył do wioski zaledwie po zakończeniu wojny, będąc wcześniej gajowym w kompleksie leśnym w masywie Baraniej Góry na Śląsku Cieszyńskim. Wielkie musiało być zaskoczenie gajowego Wajraucha gdy otworzył drzwi nieznajomej parze. Zapewne pełen obaw wyjrzał na zewnątrz budynku, czy nikt nie zainteresował się przyjezdnymi i natychmiast wpuścił ich do środka, ostrożnie ryglując za nimi drzwi.

Następnie cała trójka udała się w kierunku lasu.

Przed wejściem na leśną ścieżkę mężczyźni pozostawili kobietę, i dalej Wajrauch, w charakterze przewodnika, prowadził mężczyznę na leśną polanę.

Według relacji kobiety, obu mężczyzn nie było kilkadziesiąt minut, gdy wrócili, jej towarzysz podróży był wstrząśnięty.

Nie odezwał się do kobiety ani słowem, ale ta wiedziała, że na leśnej polanie musiał zobaczyć coś przerażającego.

Co ja powiem ich rodzinom, skazałem ich na śmierć – być może wówczas pomyślał, blady i trzęsący się, Henryk Flame, „Bartek”.

Czytaj wcześniejsze odcinki na NGO

Autor: Tomasz Greniuch

Komentarze są zamknięte