Skąd jest to co jest?

Niezależna Gazeta Obywatelska

Artykuł ten jest pokłosiem pewnej prywatnej rozmowy oraz informacji, którą usłyszałem w programie pierwszym lub drugim Polskiego Radia. Rozmowa prywatna dotyczyła sytuacji na polskiej wsi, informacja natomiast odnosiła się do kondycji polskiej rodziny. I już na wstępie trzeba zaznaczyć, że obydwie są porażające. Porażające dlatego, bo należą jednocześnie do tematów skrzętnie skrywanych i tych od których zależy nasza przyszłość. Ostatnie zdanie w rozmowie na temat wsi brzmiało następująco:

Chcesz wiedzieć co na wsi liczy się naprawdę? Liczy się siła, bogactwo i sukces. Tylko te trzy rzeczy! Słabi, kalecy są wyśmiewani i poniżani…

Koleżanka, która słyszała tę rozmowę dodała, że „owszem, tak jest, ale nie na każdej wsi. Wsie bywają różne.”

Kultura włościańska jest bliższa przyrodzie niż kultura mieszczańska, czy szlachecka. Występuje w niej element nakazujący wzajemną solidarność, życzliwość, godność oraz tę rytmiczność, którą natura wymusza na człowieku. Nie powinno być tak źle, jak mówił mój kolega. Gdy jednak tę jego negatywną sentencję odniesiemy do dzisiejszej sytuacji politycznej i społecznej w kraju, to intuicyjnie wyczuwamy w niej jakąś prawdę. Widzimy, jak właśnie te negatywne (wiejskie?) cechy zdominowały nasze życie nie tylko polityczne, ale również i prywatne. Zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, że tracimy coś niezwykle cennego, to „coś”, co konstytuuje naszą tożsamość. Nie zauważamy, że bez żalu żegnamy kulturę szlachecką oraz, że z takim samym stosunkiem odnosimy się do kultury włościańskiej. Nie zauważamy, że idziemy na kulturowe dno. Jeden z biskupów powiedział wprost, że polskie społeczeństwo chamieje. Co to znaczy? Znaczy to, że subtelności we wzajemnym odnoszeniu się, w codziennym języku i budowaniu wewnętrznych i zewnętrznych relacji schodzą na poziom walki szczurów. Tak jeszcze nigdy nie było. Polacy w przeszłości bywali w znacznie gorszej sytuacji materialnej niż dzisiaj, a mimo to zdecydowana większość potrafiła wzajemnie się szanować i odnosić z kulturą. Wyjątki oczywiście bywały, ale polski obyczaj na tym nie ucierpiał. Natomiast powojenna proletaryzacja polskiej kultury i swoista moda na chamstwo, zdruzgotały nasz bardzo poważnie.

Gdzie szukać przyczyn owego zjawiska? Pobieżna analiza wskazuje na PRL i III RP. Nowa peerelowska „chłopomania” mogła zapuścić korzenie, bo gdy zabrakło tradycyjnej warstwy kulturotwórczej, owymi panami okazywali się sekretarze i towarzysze, którzy swoją mentalnością jeszcze głęboko tkwili w tej gorszej części wsi, a swoją partyjną legitymację podpierali wdzięcznością za awans społeczny. Prof. Anna Pawełczyńska mówi o lumpenelitach. Owszem, temat ten jest jeszcze bardziej drażliwy niż sprawy kościelne. Zamiatając go pod dywan pozwalamy mu pączkować i zapuszczać coraz głębsze korzenie… Może znajdą się specjaliści którzy temat ten zechcą pociągnąć dalej i bardziej kompetentnie?

I.  Część zasadnicza: grupy siłowe

Wracając do zasadniczej kwestii, Takie uwarunkowania kulturowe i kulturowe tabu dziś nie budują nic: ani siły kulturowej, ani żadnej perspektywy, budują natomiast grupy siłowe utrzymujące zdobytą przed laty władzę. Ich celem jest gromadzenie pieniędzy, bo tak pojęli sukces… Oczywiście można przeciwko takiemu postawieniu sprawy wytaczać największe armaty. Można strzelać w niebo złotymi gwiazdami, rzucać na stół asami przeróżnych utworów proweniencji ludowej, które podbiły świat, ale nie sposób zagłuszyć jednej podstawowej prawdy, że Janko-Muzykant nigdy nie stworzy orkiestry, oraz że kulturę ludową można przetworzyć na utwory wyższego rzędu, ale nigdy ona samodzielnie nie wyjdzie poza rolę pomocnicza (służebną).  Jeżeli chcemy przetrwać jako naród, musimy odwoływać się do własnych korzeni, do własnego doświadczenia i własnej wyższej kultury i niezależnych elit, bo tylko one są w stanie „wyprodukować” autonomiczna myśl!

Kultura chłopska może być piękna, i jest, ale gdy uzna się ją za reprezentatywną i zabraknie w niej ambicji dorównywania do wyższej, wszyscy zaczynają tracić równowagę i właściwy punkt odniesienia. Kultury włościańska oraz wyższa są od siebie uzależnione. Gdyby wyższej kulturze zabrakło podkładu ludowego, straciłaby swoją siłę i atrakcyjność, a w skrajnym przypadku, stałaby się wewnętrznie pustą (sztuka dla sztuki). Podobnie jest z kulturą mieszczańską opartą na handlu a dziś na kulcie pieniądza. Zamknięta w sobie coraz bardziej oddala się od kultury rycerskiej i włościańskiej – wyobcowuje się tracąc swoje semantyczne znaczenie. Także kultura chłopska nie może mieć odniesienia do samej siebie, a więc do kultury chłopskiej, bo w dzisiejszej sytuacji też ulegnie degradacji. Z kulturą mieszczańską jest podobnie, gdy jej horyzonty zamkną się w procesie pomnażania majątku, zatraceniu zacznie ulegać ludzka przyzwoitość i codzienna uczciwość. Wszystkim zabraknie perspektywy dobra, a zysk za wszelką cenę zrujnuje wszystko.

Powszechnie panujący liberalizm i brak tradycyjnej polskiej inteligencji, w gruncie rzeczy zawęża nam horyzonty i ogranicza ambicje. Nie sposób w cywilizacji, która liczy sobie ponad 2000 lat, ograniczyć się do horyzontu jednego pokolenia. Tak samo w Polsce, której doświadczenia dziejowe datujemy na 1000 lat, nie sposób zachowywać się racjonalnie ograniczając się do okresu powojennego. Za edukację odpowiedzialne są władze państwowe i uczelniane.  Uczniowie i studenci są „usługobiorcami”, którzy w przyszłości będą musieli objąć rządy w państwie i wziąć odpowiedzialność za swoją przyszłość i własny los.

Z liberalizmem jest podobnie jak z kapitalizmem. Gdy obydwa nie trafią na mechanizmy obronne – a więc Kościół czy związki zawodowe, stają się niekontrolowalne i nieprzewidywalne. Kapitalizm pogłębia wyzysk (umowy śmieciowe), a liberalizm podąża w kierunku wręcz patologii społecznej (tu przykładów nie trzeba już podawać). Po 1990 r. obydwa kierunki w Polsce nie natrafiły na opór. Opór ten już na samym początku, a więc jeszcze przed wejściem Polski w struktury UE, zamieniono na entuzjazm. Propaganda pro unijna eliminowała element racjonalny. Przed wstąpieniem do Unii społeczeństwo nie miało żadnej solidnej informacji na temat rzeczywistych szans i rozwoju swojego państwa w nowych warunkach. Ani polskie władze, ani polskie rząd nie robiły żadnej symulacji. Więcej, od ośmiu lat wszelkie mechanizmy obronne są w sposób systemowy i zupełnie bezrozumny u nas niszczone. Ograniczanie lekcji historii i języka polskiego w szkołach jest już konsekwencją bierności polskiego społeczeństwa. Na tym polu cofnęliśmy się na poziomie rządów zaborczych z początku XIX w.

Trzeba jednak zauważyć zasadniczą różnicę. Liberalizm zachodni ma zupełnie inne podłoże i zupełnie odmienne struktury, niż liberalizm polski. Liberalizm polski opierał się na szlacheckiej warstwie kulturotwórczej, w  swej istocie był wielki i prawdziwie demokratyczny. Jego ideały wypracowywane były głównie na kresach wschodnich, przez okres trwania I RP. Dziś ten liberalizm istnieje już bardziej w formie deklaratywnej i w coraz mniejszym wymiarze. Nie rozumiemy go i nie chcemy (!). Wmawia nam się jakąś zaściankowość, czy dziewiętnastowieczną niedojrzałość kultury polskiej; formuje jakieś slogany o brzydkiej pannie na wydaniu itp. Dzisiejsze uwarunkowania polityczne, niezdrowe stosunki międzyludzkie i wyścig szczurów są dodatkowym czynnikiem destrukcyjnym.

Polskie wartości przetrwają w polskiej kulturze, ale ich żywotność została nadwerężona w okresie PRL-u, a zwłaszcza przez III RP. Wymordowanie polskiej inteligencji wytworzyło pustkę, w którą można było wstawić dowolną grupę osób. I to zrobiono. Na tym właśnie zasadzał się PRL. Do ręki dostali broń, pieniądze i władzę (tak im się wydawało) ludzie z najniższych warstw społecznych, którzy byli najmniej zorientowani i najbardziej podatni na sukces. Oni nie byli w stanie niczego kontrolować, oprócz własnych rodaków – siłą.

 Dwie siły

Przez cały PRL działały dwie destrukcyjne siły. Pierwsza niszczyła cały 1000-letni dorobek kulturowy Polaków. Przyszła ze Wschodu i była kontynuacją procesu, który fizycznie rozpoczęła Katarzyna II w XVIII w. Trzeba jednak zaznaczyć, że kierunek jest bez znaczenia, bo gdyby przyszedł z Zachodu, metody byłyby inne, ale cel ten sam. Siła pierwsza była więc siłą pochodzącą z zewnątrz.

Druga siła, wewnętrzna, zrazu niepozorna, ale mająca oparcie w potędze militarnej ZSRR, opierała się na pierwszej – zewnętrznej. Rosła w miarę rozluźniania się spójności polskiej kultury reprezentacyjnej i kurczenia się jej grupy przedstawicielskiej. W wyniku takiego procesu, coraz większe znaczenie zaczęła zdobywać grupa ludzi ze sztucznego awansu. Do dziś bardzo widać w niej wdzięczność za wyimaginowany awans społeczny i rzeczywiste przywileje (dziś pieniądze), a więc – sukces. „Wyimaginowany” dlatego, że w okresie niepodległej II RP dość znacząca grupa osób pochodzenia chłopskiego, poprzez wykształcenie i identyfikację, posiadła nie tylko status inteligenta, ale również jego sposób bycia i myślenia. I był to powszechnie akceptowany (choć niekiedy wyśmiewany) i zdrowy sposób awansu społecznego, bo w ramach własnej kultury. W taki sposób powinny rozwijać się kultura i społeczeństwo.

Gdy grupa ze sztucznego awansu przejęła już inicjatywę w PRL, niepostrzeżenie i w pewnym sensie bezwiednie, wcieliła się w rolę pierwszej zewnętrznej siły i z takim samym zacietrzewieniem zaczęła niszczyć starą polską kulturę – polskie dziedzictwo. Motorem napędowym stały się różnice klasowe. To za pomocą ich wychowano grupę janczarów, dla których takie pojęcia jak „inteligent”, „II RP”, „szlachta”, „podziemie” itd. nabrały tak zaporowo pejoratywnego wydźwięku, że po dziś dzień pełnią rolę straszaka. Janczarzy podświadomie boją się powrotu „pana”, którego dawno już nie ma. Widmo „pana” krąży po ich głowach, ale nie zdają sobie jednak sprawy, że w każdej chwili może pojawić się on w karykaturalnym wydaniu u kogoś, kto zbyt szybko stał się np. bogatym. I często będzie to postać bez kulturowych hamulców i poczucia dobra wspólnego. A więc paradoksalnie, człowiek, który walczy z wyimaginowanym panem, sam w końcu staje się jego karykaturą – podtrzymując w ten sposób jednocześnie instytucję „pana”, jak również potrzebę walki z nim. Mechanizm przypomina trochę ideologię wskrzeszania trupów niemieckich ziomkostw.

Ale samo hasło różnicy klasowej było propagandowo tak celne, że jego echa dało się zauważyć nawet w Brazylii. Będąc tam początkowo nie mogłem zrozumieć, skąd na kontynencie amerykańskim, w piątym pokoleniu tam urodzonych i nie mających większego kontaktu z Macierzą, takie poczucie doznanych krzywd od „pana” i taki do niego wstręd. Zrozumiałem, gdy znalazłem się w Brasilii, stolicy Brazylii. To przestrzennie ogromne miasto zbudowane w latach 60-ych XX w., przypominało Moskwę. Jego projektant był przyjacielem Fidela Castro i musiał bywać w Moskwie. To właśnie komuniści z krzywd doznanych od „pana” stworzyli ideologiczną kanonadę, która dotarła aż na kontynent południowoamerykański. Jej zadaniem było nie tylko ogłupianie ludzi, ale również była blokada awansu społecznego rzeszy robotników i chłopów. Awans polegał na wykształceniu nowego proletariackiego człowieka  (homo sovieticus). Robotnik miał rodzic robotników, a rolnik – rolników, i tak miało pozostać do końca świata. I wszyscy w swojej głupocie mieli być zadowoleni. Towarzysze stanowili grupę kastową niedostępną dla pozostałych. Niepostrzeżenie mieli przejąć rolę dawnego „pana”.

W taki sposób druga siła weszła w buty pierwszej i zaczęła rozrabiać własna rodzimą kulturę. Nienawidzi ona wszystko, co polskie i to wszystko, co przypomina im wyimaginowaną krzywdę. Zazwyczaj wstydzą się swojego pochodzenia. Najbardziej doskwiera im wiejski rodowód. Już sama świadomość, że obecny pan nie był panem, uwalnia w nim te mechanizmy, które z proletariacką siłą niszczą świat, który może przynieść im rzeczywisty awans – taki sam, jak w niepodległym okresie międzywojennym. Zdwojony kompleks Napoleona odbiera im spokój i skłania do nienawiści ku Polsce – tak naprawdę w brew sobie. I właśnie tu tkwi przyczyna wszelkich obecnych komplikacji kulturowo-społecznych. Dodatkowego strachu ludziom napędził IPN i dość powszechna plotka, że każdy ma swoją kompromitującą teczkę. Wielu chciało ją mieć, ale jednocześnie bało się, że UB-SB mogło z każdego z nich zrobić donosiciela. Nie mieli bowiem pewności czy w tak powszechnym systemie inwigilowania, nie padli ofiarą jakiegoś spisku. I w taki oto sposób pochód janczarów nieswojej sprawy wzbogacony został ogromną rzeszą ludzi niepewnych, którzy wspólnie destabilizują dzisiejszą scenę polityczną, a także edukacyjna i medialną.

Ten marsz należy przerwać jasną deklaracją i praktyką, bo droga prowadzi do kompletnego wyobcowania nas wszystkich, a w konsekwencji do znienawidzenia samego siebie. Ludzie w wielu przypadkach działają wbrew sobie. O konsekwencjach i następstwach tak zapętlonej psychiki, niech wypowiedzą się psychologowie.

Przedstawiciele pierwszej siły, już bez specjalnego udziału i z zadowoleniem, mogą patrzeć na marsz swoich wychowanków, którzy ramię w ramię z przestraszonymi idą w jednym szeregu. 10.04.2010 jest tego najlepszym przykładem. Po tej dacie poszedł sygnał w świat, że Polacy nie mają żadnej ochrony ani państwa, ani prawa. Teraz prawu bezbronności podlegają wszyscy, także ci, którzy naśmiewali się z tego tak tragicznego wydarzenia. Takiego upadku kultura polska jeszcze nie doznała. Sejm Polski podpisywał rozbiory, ale ci którzy to robili mieli większą lub mniejszą świadomość klęski; obecni luminarze wydają się nie zauważać, że okazali się godni swoich powojennych protoplastów.

II. Część uzupełniająca: eurosieroty

Niedziela, 22.04.2012, dziewiąta rano, program II Polskiego Radia – felieton. „W Polsce jest ok. stu tysięcy eurosierot”. „Rozwodów jest trzy razy więcej niż zawieranych małżeństw, a średni staż małżeński wynosi 14 lat”, przy czym „wartość” ta z czasem będzie malała, bo zawyżają ja stare małżeństwa. Inne źródło odwołuje się do Fundacji Prawo Europejskie (maj 2008) i podaje 110 tys. eurosierot, a nie są to dane kompletne. Najwięcej żyło ich w tym czasie w Zachodniopomorskim, Świętokrzyskim i Dolnośląskim. Sto tysięcy, to jedno duże miasto i żadne słowa nie są w stanie usprawiedliwić tego stanu.

Młode małżeństwa za chlebem rozjeżdżają się po świecie – często osobno, i dobrze jest kiedy za zarobione pieniądze wspólnie budują DOM w rodzinnych stronach. Na ten dom czeka dziecko, które wychowuje babcia lub dziadek. Potem przychodzi rozwód i wszystko popada w ruinę. Tego typu ran czas nie goi.

Na Śląsku i ziemiach zachodnich jest dużo porzuconych rodzinnych domów. Bywa, że rodzic mieszkający w Polsce pomaga dziecku na Zachodzie – a miało być odwrotnie. Czasami dobry sąsiad za kilka euro od czasu do czasu zapali światło w domu lub ogień w kotłowni i jest to gest adresowany bardziej do murów opuszczonego domu, niż mieszkańców wsi czy miasteczka, bo i tak wszyscy wiedzą w czym rzecz.

Punkty odniesienia

Punktem odniesienia dla tego wszystkiego nie są jakieś wartości wyższe, jakaś idea, Bóg, lecz warunki, w których wyjeżdżający się wychował – często jest to wieś, miasto lub sytuacja rodzinna. One są miernikiem bogactwa. Przy tak płytkiej perspektywie punktem odniesienia dla określonych zachowań może być też wywołanie aplauzu u drugich, czy nawet chęć zwrócenia na siebie uwagi. Może to być również siła lub chęć dominacji nad drugim człowiekiem – chcę być widziany jako twardziel, i nic poza tym się nie liczy. Przy tak krótkiej perspektywie nawet praca w ministerstwie jest przede wszystkim okazją do lepszych zarobków, a nie misją, jak oczekuje tego społeczeństwo. W takim świecie nie ma perspektywy państwowej, kulturalnej, czy cywilizacyjnej, jak w dawniej Polsce. Świadomość ciągłości i obowiązku nie jest obecna. Króluje jedno wielkie DZIŚ! I jak w komunizmie: „po nas choćby potop”. Odniesieniem dla PRL-u był ZSRR. Odniesieniem dla III RP jest jakaś przyszła Europa, której jeszcze nie ma (w tym ujęciu mesjanizm staje się trendem wybitnie racjonalnym). Młodzi Polacy pracują bardzo ciężko i dużo – najczęściej nie na siebie, lecz na innych, plasując się w ten sposób w hierarchii europejskiej. Powtarza się legendarny, ale zupełnie nieznany wzorzec Polaka-emigranta. I jak dotąd nikt nie wpadł na pomysł wprowadzenia do szkół historii polskiej emigracji. Ileż ona rozwiązałaby problemów, ilu zapobiegłaby tragedii. Od ponad 150 lat emigrujemy, a potem nabieramy wody w usta. O prawdziwych historiach dowiadujemy się przy wódce i okazjonalnych zwierzeniach. Tragedia pozostaje legendą.

Dzisiejszym punktem odniesienia jest rozrywka i luzik. Jedni zadłużają się i kupują mieszkania bogato je wyposażając, drudzy tego nie robią, ale większość z nich żyje lub chce żyć w atmosferze nieustającej zabawy. Dzieciaki chcą się bawić. Kiedyś beztroski chłop mógł żyć na wsi, bo wiedział, że gdy w komorze zabraknie ziarna, pan wspomoże go, bo inaczej sam poniesie straty. Dziś pana już nie ma, i nie ma komu myśleć kategoriami przyszłości. Pan pozostał wyimaginowany, wirtualny jak internet, a tacy nic nie dają. O państwie zupełnie zapomniano, zaczęło ono przeszkadzać. Nic dziwnego, ze Jerzy Wasiukiewicz  na portalu „wpolityce” pisze o konieczności wymiany elit… Tylko na jakie?

III. Zakończenie

Dzieje się to wszystko w 8 lat po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. W XIX w. straciliśmy państwo, ale w całych naszych dziejach nie stanęliśmy przed obliczem tak totalnej klęski, jak dziś – na każdej płaszczyźnie. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że grupa utrwalaczy władzy ludowej wytworzyła grupę utrwalaczy PRL-u i zawłaszczyła wszystko, zaparła się rękami i nogami i produkuje coraz mniejsze peerelki, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób podpisuje wyrok na samą siebie. Młodzież kończy studia na coraz niższym poziomie. Co więc im pozostaje po ich ukończeniu? Jaka przestrzeń istnieje poza głośną muzyką? Wyjeżdżają za chlebem, ale bracia i siostry tych, którzy wyjechali dowiedzieli się coś niecoś, nie zamierzają powtarzać ich drogi. Chcą pozostać w Polsce. To ich chwalebny wybór. Pozostaje jednak retoryczne pytanie: co z sobą zrobią? Co zrobią z sobą ci, którzy powrócą do Polski zza granicy? Powrót potraktują jako zwycięstwo, czy klęskę? Swoje marzenia będą realizowali w Polsce, czy będą nieustannie i wciąż tęsknić za przeszłością na Zachodzie?

Taki jest dorobek całego okresu powojennego. Chyba nie ma potrzeby dzielenia go na PRL i III RP – jest bowiem jedna całością. Dołożył nam jeszcze jedną cegiełkę do pozaborowej spuścizny, z którą przyszłe pokolenia będą musiały się uporać, jeżeli w ogóle zdołają zachować polskie imię.

Autor: Ryszard Surmacz

Ryszard Surmacz (1950), historyk, przez 11 lat był dziennikarzem reportażystą w kilku polskich czasopismach. Na tematy śląskie publikował także w „Kulturze” paryskiej, za którą otrzymał nagrodę POLCUL-u. Autor pięciu książek (szósta w przygotowaniu). Obecnie, pracownik IPN O/Lublin.  Mieszka w Lublinie.

 

Komentarze są zamknięte